Szuster Łukasz – Abyss

3.8 out of 5 stars (3,8 / 5) Alfred Hitchcock podobno miał powiedzieć: „Dobry film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, po którym napięcie ma nieprzerwanie rosnąć”. W Abyss Autor  robi dokładnie na odwrót. Zaczyna od sceny jak z najlepszego horroru albo najgorszego snu, by potem niespodziewanie wylać na czytelnika przysłowiowy kubeł zimnej  wody. Spodziewamy się mroku, grozy, a nagle jesteśmy w świecie mojej młodości, w klimatach niczym z powieści Adama Bahdaja. Stop! Nie uciekajcie. Oto Śląsk lat 90-tych. Nie ten mityczny, pełen górników – krezusów, którym ciągle mało przywilejów i kasy. Ten  Śląsk jest zwykły, biedny, gnieżdżący się w familokach, chodzący w dziurawych portkach, zapijający głód szklanką wody, gdzie mleko jest  rarytasem, chleb z cukrem standardem, a lanie codziennością.  W takim szorstkim świecie żyją dwaj kumple – Tomek i Józek. Trzymają się razem, razem chodzą na wagary na hałdy, solidarnie zbierają bęcki od silniejszych i lanie od starych. I razem znajdują na hałdzie trzy kociaki z wyłupionymi oczami. Tak zaczyna się historia  o mroku drzemiącym w każdym z nas. Poza tymi wyłupionymi oczyma, autor nie epatuje okrucieństwem. Nie ma tu opisów, które zmuszają czytelnika do brania tabletek na uspokojenie, czy wręcz na sen. Praktycznie do końca zbrodnie zdają się być tak „wygładzone”, że aż nierzeczywiste. Aż do końca, do finałowej sceny, po której zaczynamy rozumieć sens sceny pierwszej. Historia zatacza krąg. Daje i nie daje odpowiedzi. Do logiki przyczepić się w zasadzie nie można. No, może poza tymi nieszczęsnymi kocimi oczyma. Takie rany, zwłaszcza po przejściu przez brudną hałdę, powinny się jednak jadzić, a co najmniej wymagać jakiś zabiegów. Tu zapada nad nimi cisza. Nie reaguje na nie ani matka bohatera, ani jego brat. Nawet słowem nie wspomną, nie wydają się wstrząśnięci. Hm. Nie kupuję tego.  To co mi się nie podoba w fabule, to nagła i zupełnie nieuzasadniona zmiana optyki. Nagle widzimy pewną sytuację oczami ojca Tymka, czujemy jego emocje i ból. A nielogiczne jest to,  że ten wtręt znajduje się w historii opowiadanej z pozycji syna. To rozbija ciągłość narracji i jest nieco irytujące. Zaczęłam się zastanawiać, czy to może duch ojca się pokazał i opowiada chłopcom co się zdarzyło? Ale nic na to nie wskazuje! Więc znowu – po co? Drugi raz podobnej dezorientacji doznałam pod koniec powieści przy historii Stasia.  Wątek, który w zamyśle miał powiązać przeszłość i teraźniejszość bohatera, kompletnie mnie zdezorientował, a jestem dość uważnym czytelnikiem. Przydałoby się zaznaczenie, choćby takie najprostsze, że rzecz dzieje się n lat później.

Tempo akcji nie powala, ale paradoksalnie nie jest to wada.  Po prostu taka,  a nie inna dynamika akcji wynika z logiki opowieści będącej, jak już wspomniałam, trochę w  konwencji młodzieżówki lat 70-tych, trochę w konwencji złego snu. Bohaterowie są, no cóż, znowu użyję słowa konwencja. Są trochę w konwencji wspomnieniowej – niezbyt wyraziści, nieco wygładzeni, tacy, jakimi podsuwa nam ich nasza własna pamięć. Tak naprawdę emocje czujemy tylko w głównym bohaterze – Tomku.  Dopiero gdy historia zaczyna dziać się bliżej współczesności, pojawiają się postacie mocniej zarysowane, a w zasadzie wręcz przerysowane. Są brudne, ohydne, złe.

Podsumowując – dostajemy książkę z przesłaniem, niby młodzieżową, ale gorzką w wymowie, potwierdzającą okrutną prawdę, że nie można wpatrywać się bezkarnie w otchłań, bo przesączy się nam do duszy. Ale też, żebyśmy nie szukali usprawiedliwień w magicznym złu. Bo w całej tej opowieści jeden jest tylko potwór, jedno monstrum. To człowiek. Bo wśród bohaterów Łukasza Szustera tak naprawdę nie ma sprawiedliwego. Może jeszcze Józek jest najmniej negatywną postacią. Reszta, cóż, prędzej czy później zmusi nas byśmy zajrzeli w ich wnętrze. I odkryli w nim tytułową otchłań.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *