Ludzkość sięgnęła gwiazd. I bardzo źle na tym wyszła. Obca rasa zaczęła wybijać wszystkich od Ziemi po najdalsze kolonie nie omijając nikogo po drodze. Ludzkość tworzy desperacki plan ratunku – wysyła kolonistów-ochotników na galaktyczne zadupie, gdzie mają stworzyć państwo prymitywne – bez emisji radiowych, które przyciągają Obcych. Tam przeczekać zawieruchę, odtworzyć technologię i dokonać zemsty.
Po 800 latach w Schronieniu – nowym domu ludzkości, budzi się porucznik Nimue Alban, a raczej budzi się jej świadomość zamknięta w ciele sztucznego sobowtóra. Pani porucznik ma zaprowadzić porządek, bo to co mogło pójść nie tak oczywiście poszło nie tak. Zarządcy koloni zamiast się nią opiekować postanowili pobawić się w Boga i Anioły tworząc przy okazji dość fanatyczną religię i kodeks dla wiernych składający się głównie z zakazów. Teraz ktoś musi posprzątać i popchnąć rozwój kulturalno-technologiczny w odpowiednim kierunku. A że społeczeństwo jest patriarchalne to pani porucznik podpina się do komputera i… zostaje Merlinem, który zaczyna od zostania doradcą następcy tronu jednego z królestw, które lada chwila będzie w środku wojny…
Gorszych pomysłów już dawno nie widziałam. Pomijam już całą idee odrodzenia ludzkości i zemsty zaplanowaną na tysiące lat, to jeszcze można by zignorować, bo podróże do gwiazd są w tak dalekich planach, że rzadko się o nich wspomina. Androida z pamięcią i emocjami człowieka akurat kupuje bez problemów, już to widzieliśmy nie raz, chociaż głównie filmowo – Ghost in the Shell chociażby. Więc na te dwie rzeczy dałoby się przymknąć oko. Ale nie na maszynę (częściowo organiczną zresztą), którą po 800 latach trzeba tylko odkurzyć i podpiąć do prądu. A propos prądu – okazuje się, że działa nie tylko zasilanie, ale też komputery, archiwa, satelity szpiegowskie i inne ustrojstwa zamknięte w centrum dowodzenia. Zajebistą technologię będziemy mieć za te kilkaset lat, nie ma co. Zajebistą. A to, że to jest fizycznie i ekonomicznie niemożliwe to już drobny szczegół. Jakby tego było mało, Nimue zostaje Merlinem nie tylko fizycznie, ale też psychicznie, wykorzystując wszelkie zalety męskiego ciała w patriarchalnym społeczeństwie. I żebyśmy się dobrze rozumieli – nie jest kobietą w ciele mężczyzny, ale mężczyzną – Merlinem, który kiedyś był Nimue Alban. Fajnie. Tylko, że to tak nie działa, bym chciała zauważyć. W całej książce, objętości sporej cegły, znalazłam jedną jedyną uwagę o ewentualnych problemach na temat umysłu kobiety w ciele mężczyzny i to uwagę zakopaną tak, że jakbym nie szukała to bym nie znalazła. Brawo dla autora. Prawdopodobieństwo psychologiczne pełne. Tylko tak jakby… nie, nie i jeszcze raz nie. Polecam autorowi słówko transgender i jakiś dokument na temat, przydałby mu się.
Dwie główne idee książki, są co najmniej… wątpliwe, przez to czytanie całej reszty sprawia równie wątpliwą przyjemność, ale byłoby w miarę znośne gdyby nie całe stado mniejszych mankamentów. Zaczynając od tego, że w epoce żaglowców, kusz i broni kutej w wydaniu europejskim Merlin postanawia walczyć kataną, co oczywiście, na pewno nie będzie się rzucać w oczy. I naprawdę życzyłabym sobie, i innym czytelnikom, żeby autorzy opisując walkę na miecze obejrzeli sobie przedtem Siedmiu Samurajów, Rashomon, albo dowolny inny film z odpowiedniej epoki, tak żeby mieli chociaż mgliste pojecie jak taka walka mogłaby wyglądać. Weber nie raczył. To co opisuje doprowadziło mnie do wycia ze śmiechu, bo nie dość, że jest bzdurą jeśli chodzi o walkę mieczem, to jeszcze jest fizycznie niewykonalne. Do tego zabawki deus ex machina, żeby autor mógł ułatwić sobie życie i Merlin-Nimue jako jednoosobowy zbawiciel ludzkości i oddział do zadań specjalnych w jednej, mechanicznej osobie.
Dobre strony książki – przygotowania do wojny i polityka opisane w typowo weberowy sposób – ze szczegółami, pomysłem i ukazaniem obu stron konfliktu. Problem tylko w tym, że jedną ze stron zainteresowanych są duchowni i/lub religijni fanatycy, co ma sens w świecie przedstawionym, ale czego ja nie znoszę. Całość też jest, co już jest trochę dziwne, bo do tej pory Weberowi się nie zdarzało, wyjątkowo przegadana. Wbrew pozorom, i temu do czego autor przyzwyczaił nas w poprzednich, książkach na 900 stronach powieści mamy bardzo niewiele akcji.
Od jednej trzeciej czytałam ten koszmarek licząc, że będzie lepiej – nie było. Przebiłam się do ostatniej strony trochę dlatego, że nadzieja zawsze umiera ostatnia, a trochę dlatego żeby móc całość objechać z czystym sumieniem. Bo w końcu w ostatniej jednej trzeciej, jednej czwartej, ostatnim rozdziale mogło się zrobić lepiej…(wspominałam już zdaje się o umierającej nadziei) .
Myślałam, że Alternatywa Ekskalibura była zła, ale to jest dziesięć razy gorsze. To nie jest Rafa armagedonu, tylko rafa grafomani i przebijanie się przez nią było bolesnym doświadczeniem.
Chała, chała, chała. Z takim minusem, że hel zamarza.
——————————————————————————————————————————by Atisza ————–
Webera znam przede wszystkim jako autora cyklu o przygodach Honor Harrington. Cykl lubię, choć jego zbieranie zakończyłam bodaj na tomie 17 – tym ( jak donoszą znajomi którzy dalej zmagają się z przygodami Honor – uczyniłam nadzwyczaj słusznie, bowiem David Weber najwyraźniej dał się uwieść tzw. Poprawności politycznej i niektóre z jego ostatnich pomysłów są delikatnie mówiąc strawne inaczej. Tak czy inaczej zafundowałam sobie pierwszy tom cyklu Schronienie – rzeczone Rafy Armageddonu. Historia zaczyna się trochę jak BattleStar Galactica. Ziemska cywilizacja stanęła w obliczu zagłady, bowiem z kosmosu wychynęło “coś”. I owo “coś” zachowało się zgodnie z najmodniejszym ostatnio w fantastyce trendem. Nie chciało mianowicie gadać, wyniosłym milczeniem zbyło wszelkie próby nawiązania kontaktu, przechodząc od razu do meritum sprawy, czyli mordowania ziemian gdziekolwiek ich namierzyło. Zaczęło się wielkie czyszczenie kosmosu z ludzkości. Chociaż z czasem ludzkość znalazła jakiś tam sposób na odgryzanie się napastnikom, to przecież nikt – ani bohaterowie, ani czytelnik nie mają złudzeń, że taki stan rzeczy długo się nie utrzyma i dla zachowania gatunku ludzkiego trzeba co prędzej dać w tak zwaną długą. W efekcie powstał plan absolutnie rozpaczliwy. Wielka flota ziemska wydała napastnikom samobójczą bitwę – tylko po to by zamaskować sygnatury floty kolonizacyjnej która w tym samym czasie dała drapaka w najdalsze głębiny kosmosu. I w tych najdalszych głębinach na nowej planecie miała powstać nowa ludzkość. Ludzkość pozbawiona praktycznie 99% dotychczasowych zdobyczy technologicznych – by nie przyciągać uwagi agresywnych “cosiów”.
Plan logiczny i sensowny, ale jak nietrudno się domyśleć wmieszało się do niego ludzkie ego, a ono potrafi spaprać wszystko. Otóż części z dowódców dosyć porządnie odbiło. I zamiast trzymać się zamierzonego planu postanowili zabawić się w istoty boskie, dokładniej archaniołów. Wyprali mózgi kolonistom i zaszczepili im własne przekonania religijne oraz prawa. Ponieważ druga część kierownictwa wyprawy połapała się w imprezie i próbowała interweniować sprawa skończyła się małą paskudną eksterminacją tych co się sprzeciwili “boskim” planom głównego psychologa wyprawy. ( Oj jak ja nie lubię psychologów. Zwłaszcza tych papierowych. Zdecydowana większość sportretowanych w książkach przedstawicieli tego fachu nadaje się albo do odstrzału albo w najlepszym razie do długotrwałego leczenia w zakładzie….)
Dotąd jest jeszcze strawnie, choć jak zapewne zauważyliście już – bardzo wtórnie. Dalej niestety będzie gorzej. Autor funduje nam skok za ileś tam setek lat. I lądujemy wielce twardo w political fiction. A dokładniej political fiction odzianym w średniowieczne ciuszki. Mamy wszechobecną religię, władzę kleru, wydarzenia z początku kolonizacji żyją jako opisy niemalże biblijne, utrata raju, zło co się sprzeciwiło aniołom i zostało strącone z niebios….itd. Itp.. Nuda. Ale autor już szykuje dla nas coś ekstra. Budzi się cyborg. W cyborgu jest zamknięta “dusza” jednej z buntowniczek o wielce znaczącym imieniu Nimue. Jednak sam cyborg żeby było weselej posiada wszelkie drugorzędne cechy płciowe mężczyzny i przedstawia się jako Merlin! Taaa, zbawca cywilizacji z rozdwojeniem jaźni. No ekstra. Weber zdecydowanie przeszedł samego siebie i stanął obok. Rzeczony Merlin-Nimue zaczyna mieszać w polityce, religii, wiedzy i gdzie się tylko da. Niemal na chama pcha ludzkość na drogę rozwoju, a w wolnych chwilach usiłuje dobrać się do bojowego systemu satelitarnego pozostawionego przez kierownictwo ekspedycji, zapewne tego samego który wytłukł przeciwników zrobienia z kolonistom wody z mózgów.
W tym miejscu moja cierpliwość się skończyła i wbrew swoim zasadom stwierdziłam, że więcej tego dzieła nie czytam. Mam dość. Nudne, wtórne, logika ucieka z wrzaskiem i trzeba ją ganiać po całym pokoju. Dziękuję. Jak dla mnie – David Weber może pisać więcej książek o treecatach, ale pomysłom z gatunku nasi w raju niech da spokój…