Abercrombie Joe – Czerwona kraina (dwugłos)

czerwona_krainaJoe Abercrombie  jest jednym z moich ulubionych autorów. I aż do lektury Czerwonej krainy uważałam, że książki Abercrombiego mogę kupować i polecać Wam w ciemno, bo to doskonała fantasy batalistyczna, nieodmiennie wciągająca, choć napisana ciężkim, szorstkim językiem. Okazało się jednak, że nawet tak wyśmienity autor jak Abercrombie może zaliczyć wpadkę. A zaczęło się tak dobrze. W starym dobrym stylu. W szorstkiej krainie, wśród szorstkich ludzi zdarzyło się coś wrednego. Komuś zrujnowano życie, odebrano rodzinę. Jednym słowem samo życie. Takie jak w wielu książkach tego autora. Bohaterowie też są “starym dobrym stylu”. Nie anioły, oj nie. Mają wiele za kołnierzem, są wredni, brutalni, zgorzkniali… I nagle dzieje się coś z fabułą, logiką, narracją czego nie umiem do końca ogarnąć ani Wam bez zbytniego spojlerowania przedstawić. Coś, co sprawiło, że czułam się jak dziecko we mgle, jak ktoś kto zaczął czytać serię  od jednego z ostatnich tomów – kompletnie zagubiona, zdezorientowana, wreszcie zwyczajnie zła. Ale do rzeczy:

Po pierwsze, zupełnie nie spodobały mi się rozwiązania rodem z Bonanzy. Podróż wozami do regionu gdzie  odkryto złoto, atak indian… ee, tego duchów, kolekcjonujących zamiast skalpów uszy, wreszcie miasteczko bezprawia… Kalka na kalce, kalką pogania. I nagle w tę kalkę wpakowano tajemniczą sektę, żyjącą w miejscu potwornie toksycznym, powołaną do tego by… no właśnie. Nie wiem! Tak to zostało powiedziane, a raczej nieopowiedziane, że zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy aby nie chodziło tu o zwykłe sztukowanie fabuły, zwykły pretekst do napisania powieści drogi.

Po drugie, bohaterowie… Jacyś tacy kompletnie bez charakteru i osobowości. Autor z uporem godnym lepszej sprawy stara się nas przekonać, że ich postawa wynika z trawiących ich demonów przeszłości, ale ja tego nie kupuję. Nawet Owca, który koniec końców okazuje się być jednym z ulubionych bohaterów  Abercrombiego jest jakiś… niedorobiony. Po prostu trudno uwierzyć i w to, co go trapi i w to,  że nad swoim nieszczęściem do tego stopnia panuje. Płoszka… to całkowita fabularna porażka. O innych nie wspomnę bo szkoda czasu i nerwów. Chyba jedynie postać Temple’a jest w stanie się obronić. A już najbardziej irytowało mnie ciągłe sugerowanie, że ten czy ów bohater wystąpił w innej książce autora, a tu pojawia się pod zmienionym mianem, bo… chce zacząć nowe/inne/ życie, odpokutować za błędy, albo uważa, że jest tak do bani, że… bla, bla, bla.

Po trzecie zakończenie. Jakby przeklejone z innej książki. Miałkie, nijakie, nudne. U Abercrombiego to nowość. Ale za taką nowość to ja serdecznie dziękuję.

Podsumowując – aj, nieudane to  było. Nie polecam.

______________________________________________________________________________________________________________Lashana

 

Męczące to było. I ziewogenne. Jak nie sądziłam, że to powiem o książce Abercrombiego – bo przy wszystkich pozostałych trudno się było nudzić – akcja wlokła się jak flaki z olejem.
Dostajemy prostą historię zemsty i drogi – przyjaciel rodziny i starsza siostra ruszają na poszukiwania porwanego rodzeństwa. Dostajemy kilka znanych postaci z Pierwszego Prawa, ale całkiem nieznany fragment imperium – Czerwoną Krainę, razem z gorączką złota, karawanami pionierów, porzucaniem przeszłości i ostatnimi sprawiedliwymi. Ot, taki Dziki Zachód w wydaniu fantasy, gdzie autor staje na głowie, żeby poradzić sobie bez broni palnej.
Już sam pseudo Dziki Zachód nie wywołał we mnie entuzjazmu, ale wykonanie dobiło mnie dokumentnie. Nie dość, że główni bohaterowie tłuką się po stepie, od czasu do czasu zapominając po co się na nim w ogóle znaleźli, to jeszcze powolna akcja jest spowalniana jeszcze bardziej seriami porównań i dialogami, które wyglądają jak zastosowany w praktyce zbiór cytatów o życiu i śmierci na każdą okazję. Taki Paulo Coelho dla czarnych charakterów. Bohaterowie nie mówią – oni wygłaszają do siebie sentencje. Sami bohaterowie też nie prezentują sobą zbyt wiele – Płoszka jest chyba najbardziej nudnym, jednowymiarowym i nijakim bohaterem jakiego stworzył autor. Owca jest trudny do przełknięcia – ciężko uwierzyć zarówno w to co robi, jak i w jego przemianę. W głównym trio najlepiej broni się Temple, chociaż przez większość książki miałam wrażenie, że jest on jakimś pierwowzorem, nie wykorzystanym w finalnej wersji, Inkwizytora Glokty. Postacie drugoplanowe, zwłaszcza te, które pojawiły się wcześniej w innych książkach, czasem sprawiają wrażenie, jakby nie do końca wiedziały co w zasadzie robią w tej fabule. Czytelnik też nie do końca wie – bo ani nie wnoszą niczego, czego nie byłaby w stanie wnieść dowolna inna postać (no może poza Coscą), ani nie są mrugnięciem do czytelników.
Oddanie klimatu Dzikiego Zachodu i gorączki złota się autorowi udało – mimo, że to nie mój klimat, to jest to ciekawy eksperyment literacki. Szkoda tylko, że wyszedł z tego western produkcji włoskiej z akcją wlokącą się do mało spektakularnego finału i z nijakimi bohaterami.
Nudny western z przerostem treści nad… czymkolwiek innym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *