Czy zastanawialiście się skąd bierze się magia opisywana w książkach fantasy? Według jednych autorów magia po prostu JEST. ( I najczęściej jej jedynym zadaniem jest popychanie akcji tam, gdzie autor nie ma żadnego pomysłu na ciąg dalszy). Według innych magia ma swoje źródło. Źródłem może być bóstwo, może być wiara, może być cały świat ożywiony. Ze źródła trzeba umieć korzystać lub mieć stosowny talent ku temu, lub rzecz jasna i jedno i drugie. No dobrze, a skąd się bierze talent? Jedni go mają sami z siebie, inni go nie mają ale nadrabiają pracowitością, a jeszcze innym nie pomoże nawet pracowitość. Rozpisałam się tak o magii bo w książce Brenta Weeks’a wbrew pozorom jest ona bardzo ważna, by nie powiedzieć, że w którymś momencie staje się wręcz osią całej intrygi. A wszystko zaczyna się tak niewinnie i do magii odlegle. Ot taka sobie opowieść, political fiction z mocnym akcentem na młodocianego bohatera. Już widzę, jak niektórzy z was się żżymają: „o rany kolejny Harry Potter?” Na całe szczęście nie. Nasz bohater już bardziej przypomina mi Groszka z nomen omen „Cienia Endera”. Merkuriusz też wychowuje się w ulicznym gangu. Też walczy o przetrwanie. Ale w przeciwieństwie do Groszka jest słaby. A może tylko zbyt dobry? Waha się i to wahanie kosztuje jego najbliższych bardzo wiele. Wreszcie trafia do wymarzonego terminu u mistrza zabójców i wydaje się, że jego życie wyjdzie na prostą a my będziemy zwyczajnie czytali jeszcze jedną powieść z serii „od zera do bohatera”, w świecie politycznych i mafinych rozgrywek. Jednak autor ma dla nas inny plan. Na scenę wkracza magia i cała scena wywija zgrabnego fikołka. Akcja przyspiesza i przestaje być liniowa, intryga się komplikuje, bohaterowie zdejmują maski by zaraz przywdziać nowe.
Taka właśnie jest „Droga Cienia” – do połowy dość nudna i szablonowa, aż zastanawiałam się jak można w ten sposób pisać przez trzy tomy…. Później jednak sztampa ustępuje miejsca nagłym i niespodziewanym zwrotom akcji. To znaczy, hm… to dalej jest niezłe political fiction. Tylko bohaterowie nagle wyłażą z ram. Przestają być papierowi, pokazują pazur. Fakt faktem, dalej strasznie dużo myślą i gadają, ale w całym natłoku wydarzeń nie jest to już tak męczące jak na początku książki, a czytelnik dostaje pełniejszy obraz ich motywacji. Na plus trzeba też zaliczyć autorowi, że w przeciwieństwie do większości pisarzy literatury fantasy przedstawił spójną wizję magii funkcjonującej w świecie. Tyle w kwestii plusów.
Jeśli chodzi o minusy – to prócz długiego rozpędzania się akcji, denerwująca sztuczność głównych bohaterów. I Merkuriusz-Kylar i Durzo Blint są sztywni, jakby wycięci z papieru, albo nie do końca pomalowani kredkami. O ile jednak Kylar zmieni się w trakcie książki, o tyle Durzo pozostanie do ostatniej chwili nieprzekonywujący, nudny i denerwujący. A jeszcze bardziej wkurzający jest przesłodzony do granic ulepku Logan. Jednak tym co najbardziej mnie zirytowało, jest zakończenie książki – zupełnie nie pasujące do tego co działo się w niej dobrze od połowy, zupełnie tak jakby zostało tu przeklejone z innej bajki.
Podsumowując – Średniak. Książka bardzo nierówna. Miejscami bardzo dobra, miejscami nudna jak flaki z olejem. Część bohaterów ciekawa, intrygująca, część sztuczna i nieudana. Świat skonstruowany bardzo poprawnie. Intryga – kiedy się już pojawi potrafi zaskoczyć, ale zakończenie do bani. Przesłanie filozoficzne, głównie za sprawą zakończenia bardzo niejasne, wiadomo jedynie, że według autora wszyscy nosimy maski, a nawet całe warstwy masek. Sięgnę jednak po kolejne tomy. Głównie dlatego, że intryguje mnie opisana w świecie magia.