Czasy Bolesława Chrobrego, to bodaj jeden z najbardziej chlubnych okresów w dziejach naszej państwowości. Jak dotąd tylko jeden pisarz porwał się na literacką próbę przedstawienia tych czasów, a był nim Antoni Gołubiew. Jego tetralogia Bolesław Chrobry, to książka na której się wychowałam. Z tym większą ciekawością sięgnęłam po Grę w Kości Elżbiety Cherezińskiej. Autorkę znam z innych książek, i choć nie wszystkie rzucały mnie na kolana, to cenię jej pisarstwo. Kiedy siadałam do tej recenzji wiedziałam już jedno – muszę wystrzegać się porównywania tego co stworzył Gołubiew z książką Cherezińskiej. I, że nie będzie to łatwe zadanie, bądź co bądź to Gołubiew “nauczył” mnie jaki był ten nasz pierwszy koronowany władca.
O fabule trudno się wypowiadać, bo tę dawno temu napisała historia, zaś autorka trzyma się jej bardzo ściśle, do tego stopnia, ze poszczególnym rozdziałom nadaje nazwy miejsc i wskazuje daty. Można natomiast czepiać się rozłożenia akcentów. Książka miała być przeplatającym się dwugłosem, ukazującym te same wydarzenia z punktu widzenia polityki cesarskiej i z punktu widzenia największego władcy słowiańskiego czyli Bolesława. I do pewnego momentu ta równowaga jest zachowana. Niestety w którymś momencie coś zaczyna się w tym planie psuć. Coraz więcej przebywamy na dworze Ottona, coraz mniej na dworze Bolesława. Owszem, to ważny moment – bowiem właśnie coś popsuło się w precyzyjnie rozpisanym planie Ottona i jego współpracowników, wielka idea pan europejska rozłazi się jak przetlała materia, ale naprawdę trudno uwierzyć, że w tym samym czasie w naszej historii nie dzieje się absolutnie nic interesującego i Bolesław żyje sobie w ciszy i spokoju, zadowolony z cesarskich awansów. Tu zapoluje na wilka, ówdzie zwyobraca żonę lub dziewkę, pogada z biskupem albo ze szpiegiem. No sielanka, w porównaniu z dworem Ottona na którym ścierają się ze sobą dwaj zausznicy, a sam cesarz pogrąża się w religijnej fiksacji i podsycanym przez otoczenie obłędzie. Jakoś nieprzyjemnie się o tym czyta. Zwłaszcza, że autorka przerysowała też z postaciami – jedną kreując na delegowanego uduchowionego, wykształconego cherubina, a drugiemu przypisując rolę cwanego, czerstwego, chłopka roztropka. Co gorsza, niezbyt jej wyszło tym razem opisanie postaci – co dla mnie było bodaj największym zawodem. Znam pisarstwo Cherezińskiej i wiem, że potrafi stworzyć takie postacie, że się od nich oderwać nie można, jak Sigrun czy Haldred. Czemu więc Otto, czy Bolesław tacy nie są? Czemu są tacy papierowi, nijacy, sztampowi do bólu?
Pogubiłam się w tym, co autorka chciała nam przekazać. Czy chodziło jej o to, że “prawdziwa” polityka działa się gdzie indziej , czy o to, że żaden plan nie jest doskonały, bo istnieje czynnik ludzki, który skutecznie nam te plany niweczy, czy może o tym, że nadmierne uduchowienie prowadzi do zaburzeń a te mogą skutkować zniweczeniem zdrowia i całego życia? Nie wiem, nie umiem wam powiedzieć.
Ale to jedno powiedzieć mogę. Gra w kości jest najsłabszą książką Elżbiety Cherezińskiej. Książką zmarnowanej szansy i zaprzepaszczonych pomysłów. Szkoda.
Nie polecam