Zawsze szczyciłam się tym, że w mitologiach różnych kręgów kulturowych jestem dość otrzaskana. I wreszcie doczekałam się tego, że dostałam prztyczka w nos. Okazało się po prostu, że do czytania “Walhalli” jestem jednak za mało otrzaskana, bowiem w połowie pierwszego tomu musiałam zabrać się za studiowanie Eddy. Inaczej myliło mi się wszystko. A już w szczególności walkirie.
Sam pomysł na książkę jest dość intrygujący. W zaświatach trwa odwieczna wojna dobra ze złem. Zło sięgnęło po smoki. Dobro…. Hm, no z nazywaniem Odyna dobrem to bym się jednak wstrzymała…, powiedzmy, że ci mniej źli postanowili też sięgnąć po broń latającą. I w tym celu walkirie dostały zadanie sprowadzania do Walhalli lotników z czasów pierwszej wojny światowej. Rzecz jasna sprowadzania wraz z ich sklejkowo- szmacianymi rumakami. Żadna powieść nie może się obyć bez porządnej intrygi i zagadki. W “Długim dniu” szybko ( jak dla mnie nawet za szybko) dowiadujemy się, że walkirie, jak na baby przystało rywalizują między sobą, a co gorsza mają też różne brzydkie pomysły na wysiudanie tatusia z siodła, pardon tronu. I tu właśnie potrzebna jest dogłębna znajomość Eddy bowiem inaczej wszystkie wątki zaczynają się mieszać ze sobą i tańczyć jednego wielkiego kankana. A autor nie przestaje zadziwiać czytelnika sowimi pomysłami, od których przyznaję momentami robi się dość nie miło. Otóż, panowie lotnicy z wielkim zapałem sprowadzani w zaświaty należą do różnych nacji. Jednego dnia tłukli się ze sobą, a drugiego mają wspólnie biesiadować przy jednym stole? Sami przyznacie, że pomysł mocno makabryczny – zwłaszcza wtedy, gdy panowie wymielają się uwagami na temat tego kto kogo strącił… I gdy oglądają swoje “uzupełnienia” bo jak się zapewne domyślacie, katastrofa lotnicza nie jest najlepszym środkiem kosmetycznym. A autor szaleje dalej i przerzuca nas po planach i światach z zapałem godnym lepszej sprawy – Looky działa, działa jakiś tajemniczy demon, oraz tajemniczy generał i nagle po Walhalii zaczyna jeździć czołg a my się dowiadujemy, że pierwsza wojna przyniosła za mało ofiar dla rzeczonego zła i trzeba aż drugiej, by temu złu otworzyć drogę do panowania nad światem. W tak zwanym międzyczasie jedna z Walkirii podprowadza tatusiowi pierścień. A brak pierścienia to brak dostępu do nowych lotników… Ajaj.
Tak więc mamy w książce Odyna, Lookiego, przepowiednie, magiczny miecz w postaci katany , (no i niech ktoś wyjaśni czemu akurat katany?! ) postacie z I wojny, drugiej wojny, naiwnego bohatera, smoki, gnomy, trolle , czołgi walkirie, Grimnira….. Jednym słowem melanż wystarczający, żeby dostać solidnej migreny.
Są w tej książce momenty bardzo dobre – jak na przykład chwila , w której ożywieni lotnicy orientują się, że tak naprawdę na każdej kolejnej uczcie wcinają tego samego prosiaka i palą to samo cygaro, czy pierwszy poranek po przemianie, kiedy autor doskonale oddał kompletne zagubienie głównego bohatera.
Są niestety także epizody prowadzące donikąd oraz długie, nudne i dość bełkotliwe monologi parafilozoficzne, czyli coś od czego gorsze są już tylko opisy w Nocach i Dniach… Niestety tych “gorszych chwil autora” jest znacznie więcej niż tych dobrych.
Książka mnie nie porwała. Zirytowała? Momentami tak. Wprawiła w osłupienie? Chwilami bardzo, bo na najgorszym kacu nie wsadziłabym takiego rozwiązania w danym miejscu fabuły.
Przeczytałam pierwszy tom i chwilowo mam dość. Drugi tom leży na stercie i złośliwie się ze mnie śmieje….