Glibowska Monika – Andumenia. Przebudzenie

1 out of 5 stars (1 / 5)
Andumenia i jej autorka są laureatkami konkursu Czwarta Strona Fantastyki. Jestem ciekawa jaki był limit znaków, skoro jako rezultat dostajemy 700 stron powieści. Powieści w teorii o intrygach i wojnie. W praktyce zamiast powieści dostajemy zestaw scenek rodzajowych, połączonych ze sobą bohaterami oraz kompletnym brakiem polityki i pominięciem jakiegokolwiek światotworzenia. Ja przynajmniej nic z tych rzeczy nie znalazłam, ale to w końcu nie pierwszy raz, kiedy nie zgadzam się z jury.
Andumenia stoi na skraju przepaści – nie dość, że agresywni sąsiedzi aż rwą się do bitki i zerwania ponad stuletniego pokoju, to jeszcze władczyni traktuje budżet jak skarbonkę na drobne wydatki. Jednak ktoś w przypływie szaleństwa albo geniuszu postanowił obudzić generałów – magów bojowych i bohaterów poprzedniej wojny, którzy mają uratować państwo.
To, że nigdy nie dowiadujemy się czemu wybuchła poprzednia wojna jest trochę dziwne. Nie wiemy też w sumie czemu ma wybuchnąć kolejna. Na pewno nie ze względów ekonomicznych (kraj w ruinie) ani religijnych (te strzępki wiary, nie zajmujące nawet pół strony, wykazywałyby, że nie). Może dostęp do morza. Może, ale nikt o tym nie wspomina. Nawet o tym czy tam w ogóle jest jakieś morze. Mapy ani nawet opisu krainy też się nie doczekamy. Ot mamy jakiś skrzydlaty lud żyjący sobie w dwóch państwach. Czy państwa mają jakichś innych sąsiadów, sojuszników, czy dryfują sobie w pustce z Atuinem – nie wiemy. Nie wiemy czemu ludzie ze skrzydłami panicznie boją się ciemności, poza dość oczywistym faktem, że latanie po ciemku raczej nie jest dobrym pomysłem. Nie wiemy jakim cudem generałowie mieliby uratować kraj. Nie podreperują budżetu – raczej zrobią w nim większą dziurę zbrojąc wojsko. Nie wyszkolą armii w parę miesięcy. Najrozsądniejszym wyjściem wydaje się obalenie władczyni, ale to jakoś nikomu przez myśl nie przechodzi. Zresztą niewiele myśli na temat ratowania kraju się pojawia. Generałowie zajmują się raczej czytaniem i produkowaniem raportów, obecnymi romansami, dawnymi romansami, odwiedzaniem burdeli i produkowaniem zaklęć. I od czasu do czasu, jak im się przypomni, szkoleniem wojska. I intrygami, a w zasadzie podstawianiem sobie nóg, bardziej dla żartu niż dla polityki – ot dzieciaki z liceum nudzą się zostawione bez nadzoru w odległym zamku.
I to wszystko, przypominam, przez stron siedemset. 700. Nikt mi nie wmówi, że nie starczyło miejsca na szczątki geografii, powód wojny, czy rozbudowę krainy o coś więcej niż dwa zamki, targ i burdel. Albo stworzenie systemu magicznego wychodzącego poza losowe miotanie zaklęć.
Bohaterowie też są jedyni w swoim rodzaju. Niby szpiegują, intrygują, kopią pod sobą dołki, a w zasadzie… nie wiadomo po co to robią. Bo nic z tych ich żałosnych intryg nie wynika. Ot ktoś zdobędzie poklask znajomych, ktoś wygra zakład. Czy to uratuje kraj? Nijak. Czy to ma wpływ na fabułę? Absolutnie żaden. Zresztą fabułę najpierw trzeba by znaleźć. Mnie się nie udało. Dostajemy zestaw scenek i dialogów, które w żaden sposób nie łączą się w całość; tu epizodzik romansu, tam epizodzik wykradania rękopisu, tu scenka chlania na umór. I tak w kółko przez rzeczone stron siedemset.
Jedynymi postaciami, które się wyróżniają są May, Albin, Meg i Olaf. Olaf jest chodzącym stereotypem pięknego bawidamka i utracjusza, ale jest w tym tak sympatyczny, że bez problemu zostaje najsympatyczniejszą postacią w tym domu wariatów. Meg jest idealnym sidekickiem lub jak kto woli – przydupasem. I tylko i wyłącznie jej wybory da się prześledzić. May i Albin wyraźnie starają się do czegoś dążyć – a przynajmniej jako postacie pierwszoplanowe sprawiają takie wrażenie, bo ich czyny zajmują najwięcej czasu antenowego. Problem w tym, że niewiele z tego robienia wynika. I w sumie jakby nie ostatnia scena, to powieść skończyłaby się dokładnie tam, gdzie się zaczęła, bo po drodze nie zmieniło się nic.
Wszystko to jest opisane językiem poprawnym i suchym jak wiór. Nie ma tu zabawy słowami ani humoru, nie ma stylu, którym można się zachwycić, nie ma nawet stylu, z którym się płynie bezrefleksyjnie, bo jest lekki łatwy i przyjemny jak u Anety Jadowskiej czy Ilony Andrews.
Męczyłam się przy lekturze – im dalej, tym bardziej. Początkowo jeszcze liczyłam, że intrygi poprowadzą do czegoś, scenki połączą się w całość i parę rzeczy się w końcu wyjaśni. Za połową straciłam nadzieję, ale dobrnęłam do końca. Tylko po to, żeby się dowiedzieć, że dostaniemy jedno jedyne wyjaśnienie czegokolwiek, które – nie zgadniecie – absolutnie niczego nie zmienia.
Zdecydowanie była to strata czasu. Solidna. Taka na siedemset stron.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *