Jak zapewne niektórzy czytelnicy wiedzą, recenzje staram się pisać tak, by nadawały się nawet dla najmłodszych czytelników. Nie znaczy to bynajmniej że próbuję je spłycać; staram się natomiast nie używać słownictwa powszechnie uznanego za nieparlamentarne, co – z racji odziedziczenia dość wybuchowego temperamentu – nie przychodzi mi łatwo.
Toteż się staram, żeby Tobie, drogi Czytelniku, oko nie więdło. Ale tym razem może mi nie wyjść. Bowiem Futu.re to nie jest zła książka – odmawianie Glukhovskiemu warsztatu byłoby poważnym nadużyciem. Wyszła mu natomiast książka bezdennie obrzydliwa, nad którym to tematem zamierzam sobie pofolgować. A zatem:
Disclaimer: niniejsza recenzja jest przeznaczona dla użytkowników 18+. Może zawierać cytaty, momenty, różne gatunki ohydy oraz słowa nienadające się do druku.
A miało być tak dobrze. Wręcz powiedzieć można: a miało być tak pięknie… ale nie uprzedzajmy faktów.
Twórczość Glukhovskiego już recenzowałem (Metro 2033 i Metro 2034). Nikt zapewne nie pamięta już, co napisałem o drugiej części tej serii:
(…) autor stwierdził, iż życzy sobie przejść samego siebie.
Po lekturze Futu.re pozostaje mi stwierdzić, że pisząc to miałem rzadki przebłysk talentów proroczych. Dokładnie to samo odczucie miałem czytając tą książkę. Oczywiście, to wcale nie jest źle, nie doskonaląc się nic byśmy nie osiągnęli, ale to nie do końca o to chodzi. Glukhovski zawsze tworzył bardzo pełne, wyraziste postacie – mamy to i w Futu.re. Złożona fabuła z plot twistem na końcu? Obecna – nie mogło przecież zabraknąć ulubionego chwytu autora. Motyw miotania bohaterami po dość sporym (w stosunku do prędkości poruszania się przynajmniej) kawałku przestrzeni – mamy to. No to czego ty się chłopie czepiasz? – widzę Twój pytający wzrok i wzruszenie ramionami. Pomalutku, ja się dopiero rozkręcam.
Trafiamy do Europy przyszłości, która
(…) przypomina fantastyczny las deszczowy: wieżowce są jak pnie drzew, wiele ma przeszło kilometr obwodu i kilka kilometrów wysokości (…)
No, mają rozmach ci nasi potomkowie, czyż nie? W dodatku są hurtowo nieśmiertelni; ludzkość dłubała przy genomie aż dodłubała się do tego kawałka który odpowiadał za starzenie, po czym wyrzuciła go na śmietnik. Normalnie Utopia na kółkach, miód malina, Thomas More lubi to. A przynajmniej tak by się wydawało. Niestety raj ten ma kłopoty, bowiem ludzi – którzy przestali się przekręcać – jest najzwyczajniej w świecie za dużo. Rozwiązań na to jest kilka. W Europie funkcjonuje akurat “ustawa o wyborze”, która stanowi, że… albo rybki, albo akwarium. Jeśli para pocznie dziecko, to albo dokonuje aborcji, albo któreś z rodziców zrzeka się nieśmiertelności.
Jeśli wasze brwi właśnie powędrowały na czubek głowy – nie przejmujcie się, moje podczas lektury również. Jedziemy dalej.
W Europie działa też formacja Nieśmiertelnych – zamaskowane oddziały specjalne, zajmujące się aplikowaniem zastrzyków anulujących nieśmiertelność rodzicowi na którego dziecko zostało “zapisane” jeśli takowy na zestarzenie się ochoty nie ma, oraz poszukiwaniem dziatek niezarejestrowanych – znaczy nielegalnych. Dzieci takie są konfiskowane, umieszczane w… nazwijmy to, internatach, a następnie… wcielane do Nieśmiertelnych.
Ironiczne, okrutne i genialne w swojej prostocie. Kolorowa karuzela kręci się bez ustanku: ryćkum dyrdum na nielegalu prowadzi do nielegalnych dziatek, które wychwytują Nieśmiertelni, co prowadzi do większej ilości Nieśmiertelnych do wychwytywania nielegalnych dziatek. Ale hej, przecież zawsze możesz zrobić aborcję; wolisz żeby dziecko trafiło w ręce sadystów którzy wypiorą mu mózg i zrobią z niego żołnierza-skurwiela, czy może wolisz je od razu zabić?
Jasny gwint, ludzie. Ja rozumiem, że taka fucha pisarska – poruszać tematy trudne, głębokie i kontrowersyjne. Ale właśnie poruszać. Wersji z przyłożeniem czytelnikowi tematem w zęby i uznaniem że – skoro równo i ładnie puchnie – tak będzie dobrze, mój światopogląd nie obejmuje… pozwolę sobie na drobną szpilkę ponadgraniczną – czy tak się to robi w Rosji?
Oczywiście, ludzie ludziom zgotowali ten los. Ludzie się mnożą bez opamiętania, ludziom zachciało się nieśmiertelności, ludzie hodują samo mięso (bo krów nie ma gdzie paść), ludzie piją swoje własne filtrowane… mniejsza, ludzie wreszcie żrą specjalnie hodowaną szarańczę, bo tylko to się dostatecznie szybko mnoży. Otóż i znajdujemy w dziele tezę pierwszą: ludzkość ssie. Wybaczcie, inaczej tego nie wyrażę: tym właśnie karmi nas autor przez znakomitą większość dzieła.
Tak, napisałem “pierwszą”. Trzymajcie się foteli, za chwilę będzie gorzej.
Świat oglądamy oczyma jednego z Nieśmiertelnych, który dał się uwikłać w intrygę jednemu z tych “palantów na górze” – no, właściwie jednemu z najważniejszych palantów w okolicy. Intrygę na razie zostawmy w świętym spokoju – jeszcze się jej oberwie – skupmy się zaś na samej postaci Jana Nachtigalla.
Yay, Dmitrij nazwał postać Słowik, to takie urocze! Taaa, chcielibyście. Jak wyjaśni nam w trakcie akcji sam Jan, jego nazwisko pochodzi od nazistowskiego batalionu. Ten fragment spowodował u mnie facepalma grożącego uszkodzeniem kości czaszki. Serio? Czy to naprawdę było konieczne? Czy Glukhovski ma jakiś licznik który zaczyna piszczeć jeśli współczynnik ohyda/strona spada poniżej jakiejś brzegowej wartości?!
O tym jaką fuchę mają Nieśmiertelni, pisałem wyżej. Robota Jana jest stosunkowo prosta: wbić się na squat, sprawdzić dzieci, sprawdzić matki, matkom wstrzyknąć akcelerator starzenia – skazując je na śmierć od chorób wieku podeszłego w ciągu paru lat – dzieci zaś skonfiskować i odesłać do internatu w którym sam się wychował, gdzie sadystyczni wychowawcy zrobią z nich takiego samego dobrego żołnierza jak on.
Przez dobry kawałek czasu karmieni jesteśmy więc obrazami które widzi Jan. Tymi wszystkimi “napuchniętymi, grubymi, spoconymi babami”, tymi wszystkimi “czerwonymi, wrzeszczącymi, śmierdzącymi, upapranymi stworami”, wreszcie obrazem sześcio- czy siedmiolatki – wybaczcie, ale nie będę grzebał w tej książce jeszcze raz tylko po to żeby się upewnić – która jawi się naszemu protagoniście jako demon o “palącym dotyku”.
Otóż i jawi się nam teza numer dwa: ciężarne kobiety ssą, dzieci ssą podwójnie. Okej – rozumiem czemu Jan tak myśli, w końcu ze względu na swoje… errr… wychowanie… oraz zawód na pewno nie jest szczególnie przyjaźnie nastawiony do matek ukrywających dzieci. Ale czemu nienawidzi też dzieci jako takich, bo tego nie pojmuję? Oraz czy naprawdę trzeba nam było to pokazać poprzez epatowanie brzydotą na pograniczu turpizmu, panie Glukhovski?
W społeczeństwie w którym wszyscy są wiecznie młodzi starość jest równie widoczna jak trąd i równie niepopularna. To stosunkowo logiczne założenie; wstrzyknięcie akceleratora jest w końcu równoznaczne z karą śmierci. Takie zastrzyki zleca rząd, karząc tym wyjątkowe przewiny. Na przykład za chęć posiadania dzieci. Khę. Dobra, zostawmy to już, bo czuję jak mi ciśnienie skacze.
Nie jest to w każdym razie szczególnie dziwne, że starcy – bądź ludzie którzy tylko wyglądają staro, bo akcelerator działa tak samo czy ktoś ma biologicznie lat trzysta, trzydzieści czy pięć – są izolowani. Czy koniecznym było nazwanie miejsc do których się przenoszą bądź są przenoszeni “rezerwatami” – pozwolę sobie podać w wątpliwość. Ale to jest jeszcze mały pikuś.
W pewnym momencie Jana zanosi, służbowo zresztą, do takiego rezerwatu. I znowu dostajemy prosto w czajnik tymi wszystkimi “obwisłymi piersiami”, “płatami skóry”, “pooraniem zmarszczkami”, “farbowanymi włosami” (tak, nawet farbowanie włosów dał radę zohydzić) oraz “wystającymi kośćmi”. Opis ten jest równie subtelny jak wizje Jana na temat ciąży i dzieci.
Tą metodą przy pomocy patrzałek naszego dzielnego superpolicjanta dochodzimy do tezy numer trzy: starość ssie, zaś stary równa się trędowaty. Pozostawię bez komentarza, bo zwyczajnie zabrakło mi słów. Nie zabrakło mi ich podczas lektury: to był jeden z niewielu razy kiedy mamrotałem inwektywy pod adresem protagonisty i autora naraz.
Co do tezy kolejnej – nie wiem, może tutaj się nadmiernie czepiam. Jednakże aż ciepło mi się zrobiło, kiedy przeczytałem, że jednak został w Europie skrawek ziemi na którym nie stoi wieżowiec, i akurat stoi na nim katedra. Tematów religijnych tutaj poruszał nie będę, bo nie czas i nie miejsce – ale na estetykę architektury sakralnej ciężko mi narzekać, a na Katedrę Najświętszej Marii Panny w Strasburgu można rzucić okiem z przyjemnością.
Toteż wybiera się nasz Jan do katedry, po czym dowiadujemy się, że został w niej urządzony specjalistyczny burdel w którym za adekwatną opłatą można wydutkać osobę role-play’ującą jedną z postaci biblijnych – od Sary po Marię. Jak na ironię, Marii Magdaleny ani widu, ani słychu. Spotykamy przed katedrą człowieka który oprotestowuje tak kretyńskie (i jego zdaniem bluźniercze) pomysły – na szczęście dla biegu akcji, człowiek ów zostaje pospiesznie zawinięty przez ambulans jako szaleniec. W książce znajdziemy też dokładnie jednego duchownego. Całkiem spoko facet, więc żeby nie było mu, szmurwa, za lekko, to Dmitrij zrobił z niego homoseksualistę. No ludzie!
Teza numer cztery: religia jest zbędna, ludzie religijni ssą, duchowni ssą podwójnie. Obawiam się że komentarze skończyły mi się przy drugiej tezie. Dośpiewajcie sobie stek wulgaryzmów.
Ach, zapomniałbym. Razem z naszym dziarskim Janem – oraz jego kumpelką, uzyskaną metodą bycia naprawdę kijowym Nieśmiertelnym – trafiamy też do slumsów Europy. Slumsy te mieszczą się pod wieżowcami na terenie Barcelony, pierwszy kontakt z nimi w Futu.re dostaniecie zaś ode mnie w całości.
(…) karaluchy w wielobarwnych domkach dla lalek rządzą się po swojemu: mianowicie w nich srają. Na początek rozwalili całe to biuro [pośrednictwa pracy] i wszelkie centra, a potem zepsuli ruchome chodniki Teraz wstęgi ulic wiszą martwo, można się po nich przemieszczać tylko siłą własnych mięśni, a przeźroczysta kopuła nad chodnikami jest zapaskudzona graffiti. Oświetlenie wewnętrzne oczywiście nie działa – wykręcono wszelkie źródła światła – więc z punktu A do punktu B wlokę się ciemnym tunelem razem ze śmierdzącym tłumem, z plecakiem przełożonym na brzuch, przytrzymywanym stale jedną ręką (…)
CHŁOPIE.
Raz – że z naszego turbowojaka właśnie wylazł francuski piesek. Tu brudno, tu śmierdzi, tu zadymione, tam zapaskudzone, a tu mi plecak zapieprzą. Jan zwala wszystko na imigrantów, mimo tego że to przez jego część społeczeństwa zostali oni zepchnięci w najbardziej parszywe miejsce na mapie Europy (tyleż w osiach x i y, co z). Ale co tam, śmierdzące karaluchy. I jeszcze się tłuką o te swoje nieistniejące kraiki gdzieś na końcu świata. Fakt – lepiej mordować swoich w białych rękawiczkach…
Teza numer pięć: imigranci ssą. Oraz śmierdzą.
Oczywiście, tylko krowa nie zmienia swoich poglądów, i jak większość głównych bohaterów Glukhovskiego, również i Jan przechodzi wewnętrzną przemianę. Tylko że wewnętrzną przemianę należałoby jakoś umotywować. Nie można wstawić jednego punktu zwrotnego i na przestrzeni dosłownie kilku stron w pobliżu końca książki próbować zasugerować że nasz bohater jest w sumie spoko chłop, tylko się pogubił. Nie ze mną te numery, po prostu. Jeśli już Glukhovski chciał napisać coś obrzydliwego, to mógł już to dociągnąć do końca, zamiast pod koniec zrobić z Jana coś tak ambiwalentnego, że czytelnikowi mózg odmówi współpracy i pójdzie się pociąć z rozpaczy.
Wobec głównego bohatera – odczucia ambiwalentne. Książka napisana dobrze technicznie – jest akcja, są nieźli bohaterowie, trzyma czytelnika przy stronach. Ale z drugiej strony jest tak obrzydliwa, że nie będę Ci, drogi Czytelniku, jej polecał. Jeśli dobrnąłeś aż dotąd, to chyba zdążyłeś już sobie wyrobić opinię. Ja tą pozycję wyrzucam z czytnika – i nie zamierzam do niej wracać.