Jeśli ktoś spyta się was o dobre fantasy napisane przez polską autorkę, możecie bez obaw o kompromitację polecić Trylogię węży Agnieszki Hałas. Co prawda przeczytałam dopiero pierwszy tom, ale nie ukrywam, że wywarł on na mnie jak najlepsze wrażenie. Fabuła dwóch kart rozgrywa się na kilku planach tworzących uniwersum. Mamy świat całkowicie fizyczny, przysłowiowe tu i teraz, w którym przyszło żyć naszemu bohaterowi. Mamy świat, czy może poprawniej – podświat demonów, podzielony na księstwa rządzone przez istoty żądne na równi krwi, cierpienia, bogactw i sławy. Mamy wreszcie plan na wpół astralny na wpół cielesny – enklawy w których ukrywają się magowie. Ta ostatnia idea wydała mi się nieco podobna do konstrukcji światów stworzonych przez Zelaznego w Kronikach Amberu, ale zaznaczam od razu – dość dalekie to podobieństwo i mam nadzieję, że w kolejnych tomach Autorka nie ulegnie pokusie zbytniego zbliżenia do Amberu.
Fabuła osnuta jest na klasycznym pytaniu “kim jestem” zadawanym przez głównego bohatera. Zjawia się on w świecie fizycznym pozbawiony pamięci, poraniony i obłąkany. I, jak się nietrudno domyśleć – usiłuje dowiedzieć się czegoś o sobie, przy okazji pozwalając czytelnikowi poznać bliżej świat stworzony przez pisarkę. I choć świat ten nie należy do przesadnie atrakcyjnych, to jednak jest na swój sposób pociągający i intrygujący. Zafrapowała mnie idea Odmieńców. Mutantów za stworzenie których odpowiada o dziwo “biała magia”. Jak dla mnie, byli bardziej ludzcy i momentami ciekawsi niż ludzie. No właśnie…. Odmieńcy i ludzie, biała magia i czarna magia, ludzie z nizin i arystokraci… autorka najwyraźniej lubuje się w zestawianiu i zabawie takimi kontrastowymi parami. Zwłaszcza wtedy, gdy okazuje się, że ci dobrzy z nazwy i zasady wcale tacy dobrzy nie są, a ci źli są źli tylko z nazwy. Jeśli chodzi o akcję, to czytelnik na pewno nie będzie się nudził. Może nie rwie z kopyta, ale nie ma w niej denerwujących dłużyzn, a jeśli nawet nieco zwalnia, to czytelnik zafrapowany bogactwem postaci i tak tego prawie nie zauważa. Książka napakowana jest emocjami, tak dobrze opisanymi, że czytelnik wpada w nie po uszy i zaczyna co najmniej uznawać za swoje ( jeśli się jeszcze nie zaczął identyfikować z Brune, co stało się udziałem piszącej te słowa.
Tak, czy inaczej, zgadzam się w całości z autorem przedmowy do Dwóch kart Robertem M. Wengerem. – ta książka, żyje, tętni emocjami i trzyma przy sobie czytelnika od pierwszej do ostatniej strony