Namnożyło się ostatnio książek, których bohaterkami są kobiety bądź młode dziewczyny. Schemat takiej opowieści jest dość oklepany. Ona, zazwyczaj jest księżniczką, lub inną wysoko postawioną osóbką. Dowiaduje się, że jej rodzina wyczynia niegodziwe rzeczy. Ona buntuje się i zrywa z rodziną. Znajduje sobie mistrza który rozwija jej nadzwyczajne wrodzone talenta do używania ostrego kawałka metalu. Wraca, wygrywa, włada sprawiedliwie. Podejrzewam, że moglibyście podać tytuł niejednej książki napisanej wg. tego schematu. Nie dziwcie się zatem, że do Sashy podeszłam z dużą dozą podejrzliwości spodziewając się albo powielenia wspomnianego wyżej schematu, albo też “książki na motywach gry o tron”, jak zgryźliwie określa literaturę naśladowców Martina pewien mój znajomy. A tu nic z tego.
Sasha, to książka która zawiera w sobie wszystko to co tygrysy lubią najbardziej. Rozbudowaną, dobrze skonstruowaną fabułę, dworskie intrygi, dobrze zarysowane tło, bogaty, prawdopodobny świat, bohaterów pełnych życia i ikry. A co ważniejsze nie doszukałam się w niej odniesień do innych najbardziej znanych sag political fiction ( Miecz prawdy, Koło czasu, gra o tron). Ale po kolei.
Autor zaprasza nas do świata w którym po wielu latach względnego spokoju zaczyna narastać konflikt religijno-społeczny. Arystokracja rozbestwiona spokojem i jak zawsze pragnąca więcej i więcej marzy o wydostaniu się spod władzy słabego króla i samodzielnych rządach (czytaj nakładaniu podatków i wojenkach). Zaczyna zatem snuć intrygi mające na celu usamodzielnienie się, a pretekst ma do tego doskonały i uniwersalny czyli religię. Tylko nasza religia jest caca a reszta to be, ciemniaki i należy ich pogonić albo przynajmniej wziąć pod but. W te rozległe i splatane wątki dworskich i innych intryg zostaje wplątana również Sashandra – zbuntowana córka króla, która wyrzekłszy się rodziny i nazwiska zamieszkała ze swoim mistrzem i zgłębia tajniki starożytnej sztuki walki mieczem, praktykowanej przez ludzi wyznających starą religię. W mieczu jest doskonała, w politycznych intrygach cienka, nic więc dziwnego, że bez większego problemu udaje się ją wplatać w zawiłą grę w której nic nie jest takie na jakie wygląda. Tak właśnie w największym skrócie i bez zdradzania najważniejszych wątków wygląda sytuacja w którą rzuca nas autor. W zasadzie słówko rzuca nie do końca tu pasuje, bo Joel Shepherd wprowadza czytelnika w skonstruowany przez siebie świat bardzo płynnie i spokojnie. W przeciwieństwie do wielu innych powieści w trakcie lektury nie ma miałam wrażenia zagubienia w nadmiarze informacji czy niezrozumiałych do osoby nie znającej świata szczegółów. Mimo tego, że wchodzimy w całkiem nowy świat nie mamy wrażenia chaosu czy przytłoczenia nadmiarem informacji. Być może dzieje się tak dlatego, że świat skonstruowany przez autora jest bardzo logiczny i przemyślany. Nie ma się wrażenia, że to fabuła miota autorem. Przemyślana geografia, dostosowane do niej życie społeczno – gospodarcze, stopniowe, bardzo płynne wprowadzanie w historię, akcja wartka, ale nie galopująca. Wszystko to sprawia, że powieść czyta się po prostu przyjemnie. Do tego mamy jeszcze całą galerię barwnych i bardzo prawdziwych bohaterów. No może poza mistrzem nauczycielem Sashandry. Ale być może na mój osąd wpływa tutaj fakt, że jest to bodaj jedyna postać z tych dobrych która mi się zwyczajnie nie spodobała. jest w niej jakaś fałszywa nuta, której nie umiem jeszcze nazwać, ale która wybitnie w odbiorze tej postaci przeszkadza.
Jak widzicie książka ma niebagatelną ilość zalet. Ma też niestety i minusy – pierwszym z nich jest nachalnie cisnące się do głowy porównania z cyklem star wars. Stary mistrz nauczający sztuki walki i życia, ślepo posłuszny nakazom swojego “zakonu” i młoda obdarzona potencjałem uczennica buntująca się przeciwko naukom mistrza i wplątująca w dworskie intrygi, które mimo jej rozlicznych talentów jednak ją przerastają. Uczennica staje na czele rebelii stary mistrz odjeżdża do siedziby zakonu… bla, bla. Drugi minus przyznaję za nierealistyczne opisy walki. A konkretnie to, iż w chwili gdy nasza bohaterka wkracza do walki, bitwa wokół niej praktycznie zamiera i wszyscy z upodobaniem patrzą jak smarkata wojowniczka kladzie trupem po kilku atakujących ją napastników. Reszta towarzystwa zaś gapi się na to z uznaniem, od czasu d czasu machnięciem miecza dobijając jakiegoś wroga który był na tyle nieuprzejmy, że przeszkadza w oglądaniu widowiska. Ekhem. Widać, że Joel Shepherd nie brał nigdy udziału w żadnej “nawalance” nawet treningowej. Uwierzcie mi na słowo, nikt nie podziwia jak ktoś inny walczy, bo może się z takiego podziwiania obudzić w lepszym świecie, ( albo w przypadku treningowych wojenek – z potężnym guzem na potylicy albo siniakiem na żebrach…).
Podsumowując. Podobało mi się na tyle, że świńskim truchtem podążyłam do księgarni i nabyłam pozostałe dwa tomy. Trzeci mam zamówiony.
Polecam.
____________________________________________________________________________________________________Lashana
A mi się zdecydowanie nie podobało. Do tego stopnia, że nie tylko nie sięgnę po kolejne tomy, ale też tego nie doczytałam do końca. Utknęłam w okolicy 350 strony i dalej ani rusz.
Co w tym jest nie tak? Wszystko.
Masa państw, plemion, postaci pobocznych i informacji kompletnie dla fabuły nieistotnych, którymi zarzuca nas autor zapominając, że trzeba by jeszcze akcję popchnąć do przodu. W rezultacie w okolicach tej 350 strony intryga dopiero się zarysowuje, ale za to możemy narysować mapę świata i drzewo genealogiczne nie tylko króla, ale też większości ważniejszych rodów. Niby fajnie, tylko po co? Skoro nic się nie dzieje! To nie jest traktat geograficzny! Rozumiem, że musi być wprowadzenie do świata i do intrygi, ale nie kosztem całej reszty.
Sasha i jej Mistrz… jedno bardziej niestrawne od drugiego. Mistrz trzymający się sztywno zasad, tajemniczy wybiórczo (znaczy najmniej wie, oczywiście, uczennica), Mistrz nad Mistrze, który średnio sobie radzi z uczennicą jest strasznie sztuczny i trudny do przełknięcia. Sasha z kolei ma być „ostatnią sprawiedliwą mistrzynią miecza”, a przynajmniej to sugeruje autor. Za to z treści wychodzi, że jest samolubną, rozwydrzoną panną z ego wielkości księżyca, która owszem jest dobra w mieczu, ale część jej przewagi wynika z innego stylu walki, więc nie przesadzajmy z tą siłą zajebistości. Na dodatek dziewczę nie za bardzo się zna na czymkolwiek innym.
Opisy walk są…. zabawne. No bo w końcu podczas pojedynku wszyscy walczący się zachwycają tym, że postawili stopę pod odpowiednim kątem i trzymają miecz prosto. Prawda? No jakoś nie bardzo, chyba że w wykonaniu pana Shepherda. Podobnie zresztą wygląda bitwa – Sasha macha mieczem i wszyscy zamierają doznając orgazmu z zachwytu, łącznie z samą zainteresowaną, która zachwyca się w myślach swoją techniką, jakby nie walczyła na śmierć i życie, tylko grała w szachy korespondencyjne.
Całość dobija męczący styl, który zgrzyta, nudzi i irytuje, chociaż możliwe, że tu tłumacz się nie wykazał.
Może i intryga się rozkręci. Może postacie zaczną być czymś więcej niż tylko nosicielami przypiętych do pasa mieczy. Może ten rozbudowany świat potoczy się w ciekawym kierunku. Może… ale ja jakoś nie mam ochoty się o tym przekonać. Jest wystarczająco dużo lepszych, sprawniej napisanych powieści high fantasy, żeby się męczyć akurat nad tą.
Gniot.