Nie przepadam za książkami Kinga. Bastionu nie zdołałam ani przeczytać ani obejrzeć. Toteż sama nie wiem co mnie podkusiło, żeby kupić książkę autora okrzykniętego jako następca Kinga. Czy „Przejście” jest rzeczywiście w typie Kinga? I tak i nie. Z jednej strony jest to dobrze napisany thriller, (choć co bardziej otrzaskany czytelnik będzie się krzywił na zbyt mało skomplikowaną intrygę.) z drugiej brak w nim jednak tego klimatu wszechobecnego zagrożenia, beznadziei, zła czającego się wszędzie i przybywającego nie wiadomo skąd. Jednym słowem jak na thriller książka zdecydowanie za mało straszy czytelnika. Po prostu od pewnego momentu czytelnik wie co się stanie i…. przynajmniej mnie to zupełnie nie ruszało.Powieść jest skonstruowana „klasycznie”. Mamy wprowadzenie, z którego się domyślamy, że zaraz zacznie się równia pochyła i marsz ku katastrofie. Wiemy również z grubsza co ją wywoła i kto będzie odpowiedzialny.. Mamy część opisującą samo nadejście apokalipsy z obowiązkowym krwawym finałem. Później następuje część postapokaliptyczna w której autor wykorzystuje oklepany motyw pamiętnika, aby wyjaśnić nam w jaki sposób ludzkość znalazła się „tu i teraz”. A potem jest już „tylko” wykorzystanie motywów znanych z licznych książek i filmów tego typu, z dodatkiem mesjanistycznego sosiku. Finał jest zrobiony na siłę i pod amerykańskiego czytelnika, czyli bardziej łopatologicznie się już nie da. Czytając przejście kilkakrotnie miałam wrażenie, że autor zdecydowanie zrobiłby lepiej gdyby przykrócił nieco swoje zapędy oratorskie i zaoferował czytelnikom cieńsze dzieło. Najbardziej jednak irytowały mnie sytuacje w których autor wyciągał z kapelusza postacie co do których sądziłam, że już się z nimi pożegnałam i sztukował nimi kuśtykają logikę. Co gorsza czytając Przejście wielokrotnie miałam nieodparte wrażenie, że już to gdzieś „przerabiałam”, a skojarzenia i obrazy pchały się uparcie przed oczy
Podsumowując:
Kalki ze znanych motywów filmowych i książkowych, mistyka w kilku miejscach zastępująca logikę, tu i tam przegadane. Poza tym czyta się lekko łatwo i przyjemnie , niespecjalnie angażując w przeżycia i przygody bohaterów, których emocje zupełnie do mnie nie przemawiały. Jeśli pozostałe tomy wpadną mi w ręce – przeczytam choćby po to, żeby zobaczyć, w którą stronę pożegluje autor ( mam poważne obawy że ku mistyce), ale żebym specjalnie za tym do księgarni latała…. Nieee.
Teraz będzie spojler:
Moim skromnym zdaniem, ta książka to nic innego jak skrzyżowanie filmu „Resident Evil” z serialem „Jerycho”. Stąd to deja vu jakie nawiedzały mnie uparcie w trakcie lektury. Z pierwszego wzięto motyw wirusa który zamienia ludzi w żądne mięsa i krwi zombie oraz motyw nie starzejącego się praktycznie dziecka dziewczynki która pokonała wirusa co obdarzyło ją nadludzką mocą. Z serialu przekopiowano pomysł zamkniętej społeczności oraz działającej niejako w tle organizacji wojskowej. Jeśli dołożymy do tego motyw drogi oraz lekko optymistyczne zakończenie, oraz motyw pierwszych ludzi wracających do raju to w zasadzie mamy streszczoną całą powieść.