Kristoff Jay – Nibynoc. Tom 1

2 out of 5 stars (2 / 5)
Trzy słońca, które praktycznie nigdy nie znikają za horyzontem. Miasto zbudowane na kościach martwego boga. Rozgrywki w senacie i Mia – uczennica zabójcy, szukająca zemsty za śmierć rodziny.
Mia z błogosławieństwem nauczyciela rusza do szkoły zabójców, z pełną świadomością, że może z niej nie wrócić. A przynajmniej tak twierdzi autor.
Dostajemy motyw dark academy, który kojarzył mi się mocno z Harrym Potterem ze szczyptą X-menów dla gotów. Zasady i struktura szkoły, podobnie jak nauczyciele, to w sumie Hogwart, gdyby dyrektorem był Voldemort. Część bohaterów posiada też umiejętności zdecydowanie wychodzące poza rzucanie nożami i mieszanie trucizn, które trochę kojarzą się z X-menami, a trochę z książkami Mercedes Lackey. Taka mieszanka nawet działa i fabularnie nie jest to złe, dopóki nie dotrzemy do zakończenia. Bo wtedy wszystko się sypie. Mia nagle zachowuje się jakby uczęszczała do szkoły dla grzecznych panien, a autor wprowadza wątek, który kompletnie nie ma sensu tylko po to, żeby wysłać gdzieś jednego z bohaterów, bo inaczej finał nie zadziała. Jest to bardzo, bardzo kiepsko rozwiązane. Zostawia sporo niesmaku i psuje odbiór całości, bo do tego momentu najmniej sensu miały pomysły w stylu serialowej Nikity, czyli to, że bez wyeksponowanych cycków odpowiedniej wielkości nie da się być dobrym zabójcą. Ale jak głupie i zabawne by to nie było, nie wpływa to jakoś bardzo na fabułę.
Kiepskie fragmenty (nie licząc finału) równoważył świat i miasto, będące trochę Rzymem, trochę Wenecją z ciekawą ideą kości boga. Interesująco wygląda też system polityczny, mimo że jest dość mocno oparty na Republice Rzymskiej. Jest tu, co prawda, trochę niedomówień, trochę dziwnych elementów (np. bohaterka pali kreteki – papierosy z goździkami. I teraz pytanie: oni tam mieli plantacje czy mieli handel korzeniami i jakimś cudem ją na to stać?…). Ale jest to pierwszy tom, więc jest spora szansa, że dostaniemy trochę informacji w kolejnych częściach. Tym bardziej, że ograniczenie wiadomości o mieście ma fabularnie sens – większość wydarzeń dzieje się poza nim.
A teraz uwaga – będą cytaty. Bo naprawdę nic, co ja bym tu napisała nie odda stylu powieści jak cytaty:
„Uśmiech Mii wywlekł uśmiech oberżysty zza baru i po cichu go udusił”, „Zrozumienie popukało ją w ramię i wykręciło kilka radosnych piruetów”, „Wiązanki przekleństw tak barwnych, że można by cisnąć je w powietrze i nazwać tęczą”, „Dziewczyna zapoznała krocze jego towarzysza ze swoim butem z dostatecznym impetem, by okaleczyć jego nienarodzone dzieci”. „Trzy słońca na łańcuchu wokół jego szyi próbowały zalśnić, ale chmury na zapłakanym niebie powiedziały im: nie”.
I tak dalej, i w tym stylu. Nie musiałam nawet specjalnie wyszukiwać tych cytatów, bo cała książka jest napisana jak skrzyżowanie poetyckich porównań z językiem nastolatka, który za wszelką cenę próbuje być oryginalny, mroczny i awangardowy. Jest to tak koszmarnie przerysowane, przeszarżowane i sztuczne, że ręce opadają. Może za czasów licealnych uznałabym to za zabawne. Jako człowiek, który studia skończył… no, jakiś czas temu, uznaję to za mocno irytujący przerost formy nad treścią. A najlepsze jest to, że mimo takiego stylu i tego, że bohaterowie mają po 16 lat, jest to książka dla dorosłych. I w tym momencie bohaterowie i styl mocno zaczynają się rozjeżdżać z docelowym czytelnikiem.
A teraz to, co doprowadzało mnie do szewskiej pasji: „piękny jak świeży samobójca” i „piękny jak samobójca ułożony w nowiutkiej sosnowej trumnie”. Serio? Ogarnij się autorze! Piękny i samobójstwo nie powinny paść w jednym zdaniu, dopóki nie jesteśmy w Japonii w okresie Sengoku. Kropka.
Styl jest nie tylko trudny do zniesienia, ale też straszliwie rozdmuchuje objętość. Bo po autorowemu wsiadanie na konia wyglądałoby mniej więcej tak: wpatrując się w sierść konia, mroczną jak cienie rzucane przez wszystkie trzy słońca i jedwabistą jak futerko nowo narodzonego kociaka, napięła mięśnie i czując każde ścięgno skoczyła. Przez chwilę unosiła się w powietrzu jak ptak niesiony prądem powietrza nad brzegiem morza, żeby miękko opaść na siodło, jak jesienny liść zdmuchnięty powiewem wiatru. Siodło zaskrzypiało niczym rzadko oliwione zawiasy w izbie dziwki, której uroda zwiędła wiele zim temu i która już nie spodziewa się zbyt wielu klientów.
I tak to mniej więcej wygląda – akapit zamiast krótkiego zdania. Czy nadaje to jakiegoś klimatu? Tak, problem tylko w tym, że jest to klimat, który zamiast zachwytów wywołuje raczej facepalmy i parsknięcia śmiechem. Chociaż nie wykluczam, że jacyś fani takiego stylu się znajdą.
Na pewno brawa należą się Małgorzacie Strzelec, która tłumaczyła Nibynoc – za słowotwórstwo i tłumaczenie tych wszystkich wynalazków.
Jest tu trochę fajnych pomysłów, trochę kiepskich i trochę sztampy. Całość byłaby całkiem sympatyczna, gdyby nie ten styl.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *