Na pierwszy rzut oka może się wydawać, iż jest to kolejna książka z serii “jak zdobywano dziki zachód”. Ale to tylko na pierwszy rzut oka, bo już na drugi coś tu nie pasuje. Jesteśmy przyzwyczajeni do książek w których okres pionierski przedstawiany jest jako bohaterski i wspaniały, zaś przodkowie, którzy wtedy żyli przedstawiani są jak herosi niemalże bez skazy. Lisa See uniknęła tej pułapki.
Świat który nam pokazuje wcale wspaniały nie jest. Jest taki jaki wtedy był naprawdę – brudny, niebezpieczny i niesprawiedliwy. A jej przodek którego nam zaraz na początku prezentuje, też bynajmniej herosem nie jest. Jest zwykłym przeciętnym człowiekiem wyrwanym z jednej kultury i obyczajowości, który trafia do innej kultury i obyczajowości i bynajmniej się w niej nie asymiluje, tylko żyje sobie – na ile rzecz jasna potrafi i na ile może, wedle zasad wyniesionych ze “starego świata” czyli Chin. Autorka pracowicie prowadzi nas dalej przez losy swojej rodziny praktycznie aż do czasów współczesnych, pozwalając zapoznać się z fenomenem jaki niewątpliwie stanowi społeczność chińska w Ameryce. Widzimy tych którzy twardo trzymali się tradycji i tych którzy w ostentacyjny sposób ją odrzucili, widzimy jak rozrasta się rodzinne imperium, poznajemy sposób myślenia poszczególnych członków familii See, widzimy jak ich decyzje wiodły ich ku fortunie lub kierowały ku zgubie. Książka jest do bólu szczera, nie upiększa i nie fabularyzuje losów członków rodziny. Jedyny jej mankament – przynajmniej dla mnie – to liczba członków domu See i problemy z zapamiętaniem kto był czyim pociotkiem i z kim się ożenił czwarty kuzyn drugiej ciotki ze strony ojca. Przyznam ze wstydem, że w którymś momencie pogubiłam się tak dokładnie, iż nawet drzewo genealogiczne zamieszczone przez autorkę nie było w stanie mi pomóc.
generalnie jednak – jest to bardzo ciekawa, intrygująca książka, warta polecenia.