Każdy średnio wykształcony i oczytany człowiek wie kim był król Artur. Jeśli nawet przespał akurat tę lekcję, to obejrzał film w kinie, albo któryś z licznych seriali telewizyjnych opartych na micie arturiańskim, lub sięgnął po jedną z książek eksploatujących legendę Camelotu. Większość dzieł opartych na historii Artura i rycerzy okrągłego stołu przedstawia ten najbardziej popularny ze schematów: Artur, nieświadomy swojego pochodzenia potomek Uthera Pendragona wyciąga z kamienia miecz prawowitego władcy i zostaje koronowany na króla. Zakochuje się z wzajemnością w pięknej Ginewrze i żyją sobie spokojnie w dumnym Camelocie, otoczeni rycerzami okrągłego stołu. Jednym słowem reprezentują siły dobra. Przeciwko nim walczą siły zła, pod wodzą diabolicznej Morgany Lafay i jej syna Mordreda, wrednych czarowników. Artura również chroni magia – po jego stronie stoi potężny Merlin…..Kiedy sięgałam po Mgły Avalonu spodziewałam się , że dostanę kolejną książkę powielającą ten albo inny popularny schemat. No i nie da się ukryć, że się mile rozczarowałam. Wersja zaprezentowana przez M. Zimmer Bradley jest dość odległa od biało-czarnego świata jaki serwują nam w zdecydowanej większości twórcy. Ba, ma się wrażenie, że autorka z dużym zadowoleniem rozprawia się z tym sztampowym widzeniem świata Artura. Ale po kolei. Przede wszystkim…. Morgana nie jest zła. Ginewra nie jest dobra. Merlin to nie jedna osoba tylko urząd, w dodatku nie taki znów magiczny. Excalibur nie zostaje wyciągnięty z kamienia, a Lancelot… ehm, owszem jest doskonałym rycerzem, ale czytelnik nie może się oprzeć wrażeniu, że poza tym to..wybaczcie dosadność, straszna dupa wołowa. Owszem w książce ścierają się ze sobą dwie mistyczne potęgi, lecz żadnej z nich nie można nazwać jednoznacznie dobrą ani jednoznacznie złą. Stara i nowa wiara toczą ze sobą bój o przetrwanie, walczą na ideały i na wizje świata. Morgana, kapłanka wychowana w Avalonie, wyświęcona i poświęcona przez Vivianę „panią jeziora” dla celów mistyczno –politycznych po odkryciu tego faktu buntuje się i swoją ucieczką z wyspy niszczy cały misterny plan. Ginewra, wychowana w nowej wierze, poślubiona Arturowi niejako wbrew swojej woli doprowadza do tego, że jej mąż łamie przysięgę złożoną starym bogom i zaczyna wprowadzać chrześcijaństwo na swój dwór. Stary Merlin – Taelisin umiera, a nowy – Kevin nie jest wcale tak wierny Avalonowi jak powinien. To on kradnie ze świętej wyspy puchar –później zwany pucharem Graala i włócznię. Lancelot zakochany w Ginewrze odrzuca miłość Morgany, czym tylko jeszcze bardziej komplikuje sytuację. I tak dalej i w tym stylu.
Podsumowując –trudno czytelnikowi źle oceniać Morganę widząc jak po kolei jest zdradzana przez wszystkich kogo kocha i w kogo wierzy. Jeszcze trudniejsze, wręcz niemożliwe jest lubienie Ginewry, piskliwej, fanatycznej, momentami wręcz głupiej. Merlin jest … irytujący, a jego zdrada wręcz boli, Artur tak naprawdę to słaby i chwiejny w przekonaniach polityk. I w ten sposób mit arturiański stanął dęba i zamachał kopytami. Książka jest długa. Nawet bardzo długa i trudno czyta się ją „ na jeden raz”, ale jednocześnie jest tak fascynująca w swoim obrazoburstwie, że nie da się za bardzo od niej oderwać. Przeczytałam, złapałam za głowę i stwierdziłam, że chyba się starzeję, bo od wojny dwóch religii i skomplikowanych intryg polityczno- światopoglądowych wolę prościutki serialik „Merlin” o czasach gdy Artur i Merlin byli ledwo nastolatkami….
Ale książkę polecam