McDonald Ed – Znak Kruka t.1 Czarnoskrzydły

Ale to już było…. Tak w największym skrócie można podsumować  pierwszy tom trylogii Znak Kruka. A jeśli miałabym wskazać dominujące podczas lektury uczucie – to jest to beznadzieja. A gdybym miała podsumować książkę jednym słowem rzekłabym -krwawo. Krwawo, krwawo, krwawo.W niezbyt dobrze opisanym świecie – na kartach książki ograniczającym się do jednej anomalii, jednej placówki strażniczej i jednego miasta, toczy się opowieść o odwiecznej walce dobra ze złem, a może raczej  większego zła, z mniejszym złem. Masz bohater Ryhalt Galharrow jest łowcą głów a zarazem tajnym agentem dość wrednego bóstwa. Razem ze swoja grupą plącze się po anomalii zwanej Nieszczęściem i wyłapuje lub ochrania ludzi – w zależności od tego kto mu płaci. Czytając opisy Nieszczęścia miałam nieodparte skojarzenia z Zoną. Sami wiecie – anomalia , dziwne stwory zmienione mocą miejsca, straceńcy plączący się po tej niebezpiecznej krainie. Jedyna różnica w źródle zmian – w zonie promieniowanie, w Nieszczęściu – czarna magia. Ludzie zamieszkujący miasto w pobliżu anomalii też są w pewien sposób wypaczeni. Nie ma tu jednego człowieka, który by czegoś nie ukrywał, nie grał podwójnej gry, nie kombinował po czyjej stronie się opowiedzieć. Ma się wręcz wrażenie, że nad książką unosi się szary, wciskający się wszędzie pył, wszechobecny brud i równie wszechobecna beznadzieja. Przy dłuższej lekturze, epatowanie takim zestawem staje się nie tylko nużące, ale też niemożliwie drażni, Jak przysłowiowy kamień w bucie. I cóż z tego, że akcja gna, pędzi i pogania czytelnika, gdy ten przestaje mieć ochotę na czytanie? Mnie znużyło do tego stopnia, że przestałam polować na logiczne wpadki autora na rzecz zerkania ile jeszcze stron do końca.

Bohaterowie  – pomimo wysiłków autora są plastikowi i sztampowi do bólu.  Łotr i bandzior, ale honorowy, nie zostawiający swoich na pastwę powolnej śmierci, zgorzkniały, cyniczny, ale inteligentny i gotowy dogrzebać się do prawdy, nawet gdy sam poniesie przy okazji szkodę.  Jeśli do tego dodamy, że nasz główny bohater posiada nieprzebrane pokłady zajebistości, umożliwiające mu wydobycie się cało z najbardziej  niebezpiecznych terminów, tajną misję  od wrednego bóstwa i znajomości gdzie się tylko da… Na pewno znajdą się czytelnicy, którym spodoba się Ryhalt Galharrow. Mnie nudził w sposób wręcz doskonały. Druga główna bohaterka, władająca tajemniczym Fos-em magiczna arystokratka Ezabeth dla odmiany doprowadzała mnie do szewskiej pasji, bowiem co jak co, ale bardzo nie lubię ani bohaterów, ani realnych ludzi, w sposób absolutny przekonanych o swojej racji i misji. I ta szlachetność wylewająca się uszami… ajaj. Reszta postaci służy tylko do tego by akcja turlała się w przód, a czytelnik był zaskakiwany kolejnym mniej lub bardziej makabrycznym konceptem autora.

Podsumowując: w trakcie lektury miałam nieodparte wrażanie, że autor postanowił wcielić w życie zasadę – nie może być inaczej niech będzie brutalniej, krwawiej, obrzydliwiej. Niestety, zapomniał przy okazji o tym, że owo “brutalniej, krwawiej obrzydliwiej” nie przełoży się automatycznie na ciekawiej.

Zdegustowany ziew.  Nie polecam.

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *