Miroslav Zamboch – Mroczny Zbawiciel (dwugłos)

mroczny-zbawiciel

Osiemdziesiąt lat temu był Krach… co jest niezłym eufemizmem biorąc pod uwagę, że podczas niego powyłaziły różne (bardzo) mało przyjazne stwory rodem z horrorów lub mitologii i zadomowiły się w lokalnych ogródkach i nie tylko. Technikę szlag trafił, ale pojawiła się magia. A jak się można domyśleć z połączenia tych dwóch faktów większość populacji załapała się na przyśpieszoną reinkarnację. W tym wszystkim kręci się nasz bohater z ciężkim przypadkiem amnezji, mechanicznymi i organicznymi wszczepami, mechaniczną szkapą napędzaną owsem i kilkoma świadomymi giwerami.
To wszystko nie było by złe gdyby nie kilka solidnych “ale”: Po pierwsze opowiadania są wyjątkowo schematyczne – bohater przybywa, wykonuje zleconą robotę, wpada w kłopoty, obrywa, a całość kończy się masakrą wszystkiego co żyło w okolicy. Opisy walk sprawiają wrażenie streszczeń anime, ale jak jestem w stanie oglądać nisko latające kule, ewoluujące miecze, gadające zwierzaki to czyta się o nich zdecydowanie gorzej (wyobraźcie sobie Hellsinga do czytania, ale bez obrazków). Tym bardziej, że ubogie słownictwo, koszmarna gramatyka i ogólne grafomaństwo osiągnęły taki poziom, że momentami trudno dojść do tego, co autor miał na myśli nie czytając pewnych fragmentów po kilka razy. Do tego dodatki w postaci pałętających się bóstw, seksu z demonami, walki bohatera z opętanym ekwipunkiem, który działa jak chce, walki z samym sobą i mamy ogólny chaos.
W sumie dostajemy wyjątkowo niestrawne danie. Kojarzące się bardziej z pijacką wizją niż z przemyślanym światem, ot taki kocioł do którego autor wrzucał to co mu akurat przyszło na myśl licząc, że w postapokalipsie przejdzie każdy pomysł. Na dodatek podanie całości przypomina dawny bar mleczny – taki z łyżką przyczepioną łańcuchem do stołu. Tą tfu!rczość należy omijać z daleka, za wszelką cenę.
Gniot nad gnioty i gniotem pogania

———————————————————————————————————————– By Atisza —————

Na początku byl Krach, a potem cała reszta, czyli totalny bałagan. Świat zafundowanym nam przez pana autora to coś na kształt Fallouta pomieszanego z “Wodnym Światem” (tyle, że bez wody) z dodatkiem magii, demonów, upiorów, starych i nowych bogów, cyborgów, biotonów i całego badziewia jakie tylko da się wysnuć z pomieszania przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Świat jak nie trudno się domyśleć pełen wynaturzeń, okrutny, bezwzględny, skąpany w przemocy i krwi.
Główny bohater to istota będąca niejako kwintesencją tego właśnie świata. Ne jest cyborgiem, ale nie jest też “czystym człowiekiem”. Jego kręgosłup jest w stanie wytrzymać strzał z moździerza, posiada też wszczepione części – ale Oko i Kleszczo – ręka choć to wszczepy wydają się być obdarzone własną wola i współpracują z bohaterem wtedy kiedy mają na to ochotę i tak jak mają na to ochotę. Bywa więc, że nasz pan pozszywaniec więcej czasu traci na trzymanie w ryzach swoich szczegółów paraanatomiczych niż na całą resztę. Oprócz tego bohater (którego imienia bardzo długo nie znamy), ma lornetkę Zeissa w której mieszka demon, nóż w którym jak się później okaże osiedlił się jakiś stary bóg, a który to nóż potrafi się przekształcać w coś przywodzące na myśl ognisty miecz archaniołów, biokonia marki Mitsubishi, masę talizmanów oraz trochę podręcznej broni zdolnej zrównać średniej wielkości miasteczko z ziemią. Ano tak, byłabym zapomniała – w samym bohaterze też mieszka demon.
Jeśli do tej składanki dodać opisy mordowania w/w bezimiennego bohatera na różne sposoby, jego regenerację, spalenie miasteczka, pojedynek z upiorem, sado-maso seks z królową upiorów, oraz częściowe przebłyski pamięci rzeczonego to mamy w zasadzie streszczony tom pierwszy. I gdyby autor na tym zakończył swoją działalność tfurczą można byłoby stwierdzić,że oto przeczytaliśmy mocnego przeciętniaka, z modnego ostatnio gatunku “pomieszanie z poplątaniem”. Niestety, autor popełnił błąd czyli napisał tom drugi.
W tomie drugim mamy już absolutnie wszystko co tylko gdzieś komuś udało się dotąd popełnić – a więc odradzanie się starego bóstwa, opętanie miasteczka ( zakończone masakrą) pojedynek z odrodzonym demonem ( zakończony masakrą czyli prawie śmiercią bohatera), wspominki i przebłyski pamięci tego ostatniego – no wreszcie wiemy jak się nazywał, tyle dobrze, współpracę ze sztuczną inteligencją w wyniku, której…. bioniczny koń zaczyna mówić oraz zyskuje m.in umiejętności podłączania się do ocalałych resztek sieci komputerowych.. ot taki sobie… gadający laptop na kopytach zasilany owsem, a czasami nawet schabowszczakiem. Potem do tego melanżu zostają jeszcze dorzucone dwie boginie, kilku bogów, cztery upiory a także jakieś istoty z enigmatycznych Głębin. Jakby tego było mało mamy też próbę zrozumienia przez głównego bohatera o co tutaj biega (zakończoną masakrą), ostateczną bitwę dobra ze złem (zakończoną … masakrą), a jak jeszcze dorzucimy do tego melanżu wyrzuty sumienia R.C. ( tak się teraz zwie nasz przystojniak) przebitki z przeszłości, w której jest on wielkim bohaterem i zbawcą ludzkości oraz jej niszczycielem i wszystko podlejemy jakimś wielce niestrawnym sosem mitologiczno- filozoficznym to… odechciewa się czytać.
Jednym słowem a fuj, Brak skali na gniotowatosć

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *