W recenzjach sponsorowanych wyczytałam, że Misja 100 to połączenie Igrzysk śmierci, Władcy much i W otchłani. Trzeciej pozycji nie znam, ale dwie pierwsze wywarły na mnie wielkie wrażenie. Co prawda nie za bardzo potrafiłam sobie wyobrazić połączenie Igrzysk i Władcy, w książce liczącej zaledwie 260 stron, no ale….. Tak czy inaczej, Misję przeczytałam w jedno popołudnie. Biorąc pod uwagę jej mizerny rozmiar, nie jest to żaden wielki wyczyn. I nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Szczerze mówiąc, nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Odebrałam ją bardziej jak wstępny skrypt do powieści, niż samą powieść. Co gorsza jest to skrypt ,w którym logika jest naciągana jak guma od majtasów na uszy, a jakiekolwiek pytania o przeszłość/przyszłość zostały przyćmione, a raczej zastąpione przez kłopoty sercowe papierowych bohaterów, dziejące się w papierowych dekoracjach. I taką byle jaką papę ktoś określa mianem dobrej fantastyki dla młodzieży? Zaskakujące, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że młodzież mamy inteligentną i potrafiącą zadawać pytania.
Teraz będę spojlerować, więc jeśli ktoś jednak ma zamiar przeczytać to “dzieło” – niech od tego miejsca przestanie czytać recenzję.
Jak każda dystopia – Misja ukazuje świat po katastrofie. Jakiej, nie wiemy. Możemy się tylko domyślać, że zagłada miała nuklearne oblicze. Ale czy to była wojna, czy katastrofa, tego nie wiemy. Takie rozwiązanie uwalnia autorkę od rozważań o ludzkości i jej skłonności do samozniszczenia. Ludzkość przetrwała na trzech statkach kosmicznych. Statki odzwierciedlają w pewnym sensie układ społeczeństwa. Na Feniksie żyją najbogatsi i najbardziej ustosunkowani, na pozostałych dwóch – niższe warstwy społeczne. Trywializując, wygląda to trochę tak jakby pan hrabia zabrał obsługę posiadłości i poleciał sobie w kosmos. Jednak o tym wszystkim autorka również mówi półgębkiem, nie zagłębiając się w zagadnienia. Co ciekawsze, nie słychać, żeby kiedykolwiek doszło do buntu. Setki lat nierówności społecznych i nikt nie wierzgnął? Jakoś nie wierzę. Niestety, autorkę od nierówności społecznych, życia w konserwie, ograniczoności zasobów, chowu wsobnego, bardziej interesuje wątek romansowy. To nie dramat populacji zamkniętej w rozpadających się statkach, nie dylematy moralne i wynaturzenia demokracji są tu ważne. Nie są również ważne dylematy i przeżycia młodych ludzi. Najważniejsze są romanse i te przeżyyyyyycia.
O logice, a raczej jej braku już wspominałam teraz pora na kilka przykładów:
Po pierwsze, z transportu na planetę podejrzanie łatwo jest dać nogę. Skoro jedna osoba nawiała i zrobiła to na oczach innych, to jakim cudem nikt nie poszedł w jej ślady? Same nierozgarnięte ofiary tam siedziały czy jak? Po drugie, skoro łatwo jest uciec, to łatwo jest i dostać się do środka. Jeśli tak, to czemu synuś kanclerza odstawia wielką scenę z podpalaniem drzewa żeby zostać skazanym? Czemu buntowniczy braciszek musi aż postrzelić kanclerza? I znowu, a gdzie do ciężkiej anielki ochrona rzeczonego kanclerza?! Ciasto na pierogi lepi czy co?! Przecież to transport SKAZAŃCÓW! Nie szkodzi, że w większości ci skazańcy to dzieci. Przecież te dzieci mają rodziców!
Kolejny absurd: statek kosmiczny i zapalniczka? Co za kretyn pozwalał na używanie otwartego ognia w statku kosmicznym?! A już kompletnym kuriozum jest powód dla którego giną rodzice Clarie. Zacznijmy od tego, że panienka po wykryciu tajemnicy rodziców i złożeniu obietnicy, że będzie trzymać buzię na kłódkę…. leci do swojego chłopaka, syna najwyższej władzy i zaraz mu o tym paple. A chłopak choć też dał słowo, leci w dyrdy do swojego tatusia kanclerza i też klapie dziobem. Halo, ile te dzieci maja lat? 10?! Nie, 17… I tak mielą ozorami, mając świadomość, że może to być zabójcze dla rodziców?! No bardzo to mądre i dojrzałe. A my mamy uwierzyć potem na planecie w ich dojrzałość?
Inna bzdura: skoro badania nakazał vice kanclerz za plecami kanclerza, oznacza to, że mamy spisek, albo co najmniej knucie w celu wygryzienia ze stanowiska. To jaki sens ma po pierwsze, przyznawanie się do tego, że się o spisku już wie, zamiast zebrać kwity i przeciwnika skompromitować? No i jaki sens ma robienie pokazowego procesu w którym głównemu spiskującemu nic złego się nie stanie, za to kolonia straci dwójkę najwybitniejszych naukowców?!
Ubawiłam się również zobaczywszy jaką to broń pozwolono zabrać na planetę skazańcom. Noże, włócznie i.. łuki. Dokładnie jeden łuk. Zaś jeden ze skazańców od razu okazuje się być mistrzem survivalu ( bo książki czytał… ciekawe, na statek zabrano akurat literaturę survivalową… to już nic cenniejszego nie było?!) i łucznictwa w jednym… jednak najbardziej groteskowa – (a przy takiej ilości bzdur to wyczyn!) wydała mi się jedna z ostatnich scen w których dowiadujemy się, że za zbliżającą się katastrofą statku stoi synek kanclerza, który… uwaga, uwaga, fanfary! wydłubał paznokciem trochę zmurszałej uszczelki…
Podsumowując: kupno tej książki to najgorzej wydane trzydzieści złotych od przynajmniej dwóch lat.
Wielka Malina dla autorki
____________________________________________________________________________________________________Lashana
Trzy statki przez 300 lat dryfują gdzieś w okolicach Ziemi.
I jakoś nie rąbnęły jeszcze o ziemię mimo że nikt ich nie konserwuje? Powietrze i woda przetwarzane w obiegu zamkniętym też nie są trochę nie teges? Ale za to prąd jako zasób w pełni odnawialny (Słoneczko nadal świeci) jest wydzielany… Do tego obowiązują ścisłe podziały kastowe, czyli autorka chciała połączyć motyw SF i mezaliansu i nie za bardzo wiedziała jak z tego wybrnąć, bo jeśli chodzi o produkcję dzieci mających po pięć palców to mogłoby to nie zadziałać. A jeśli już przy produkcji dzieci jesteśmy, to owszem populacja jest kontrolowana (chociaż nie wiadomo na jakich zasadach), ale nikt nawet nie wspomina o jakichkolwiek metodach zapobiegania. Za to wykańcza się nastolatków, którzy popełnili jakieś tam wykroczenia. Hmm….. czyli sensowniej jest zatłuc człowieka, młodego, zdolnego do pracy i mającego jakieś tam wykształcenie niż na przykład… przestępcę w bardziej podeszłym wieku (skoro już kogoś utłuc trzeba, bo widać ta kontrola narodzin jest nie za bardzo)? Chyba, że tacy się nie zdarzają…
Jeśli chodzi o pracę, to ekonomia w tym świecie wywołała mój dziki zachwyt i skojarzyła mi się z polską wersją planszowego Monopoly, gdzie w instrukcji jest napisane coś w tylu „jak zabraknie pieniędzy trzeba dodrukować nowe”. Bogaci są bogaci, bo tak (mimo, że nie pracują), a na statkach obowiązuje głównie handel wymienny. Nie wiadomo skąd mają jedzenie i jakie to jedzenie, pomijam już mięso, ale choćby warzywa (jałowa ziemia, degradacja nasion, woda do podlewania itp., itd).
Pomińmy już logikę świata przedstawionego, która została wyrzucona w próżnię bez skafandra i przejdźmy do akcji. Otóż banda nastolatków, która miała być stracona za jakieś przewinienia zostaje wysłana na Ziemię, żeby sprawdzić bardzo organoleptycznie, czy da się tam przeżyć.
Moja współrecenzentka znęcała się już nad organizacją transportu. Ja dodam tylko, że nikt nie wpadł na to, żeby sprawdzić środek transportu, wysłać jakąś sondę czy choćby zdjęcia satelitarne obejrzeć… Na dodatek jako zestaw zaczepno-obronny dostają noże, siekiery i łuk (jeden) – rozumiem, że jest to „połączenie Igrzysk Śmierci”, bo nic innego nie udało mi się znaleźć. Pomijam już to skąd się w ogóle taki radosny zestaw wziął na statku kosmicznym, ale oczywiście znalazł się jeden świetny strzelec i myśliwy, który czytał podręczniki survivalu. Tjaa… strzelania z łuku nauczył się korespondencyjnie od Katniss i pasjami tropił szczury na metalowych chodnikach promów kosmicznych.
Oczywiście młodzież (ta która nie jest tylko tłem niewymienionym nawet z imienia) po dotarciu na Ziemię, zamiast próbować przeżyć, poznać resztę towarzyszy, zbudować schronienie, zdobyć jedzenie itp., itd. myśli głównie o… romansowaniu. Bo oczywiście w nieznanym środowisku, które może nas zabić, wśród ludzi, którzy są przestępcami, kiedy pada na głowę, śpi się po drzewem i nie ma co jeść myśli się tylko o ryćkaniu! Serio? No jeśli tak to faktycznie trzeba ich było szybko gdzieś wysłać, żeby nie stwarzali na statkach zagrożenia swoją głupotą.
Z kolei jedyna bohaterka, która nadal na statku przebywa całą swoją energię kieruje w odzyskanie byłego i zachowuje się przy tym jakby chciała popełnić samobójstwo w jak najbardziej spektakularny sposób.
Poza chęcią przebywania z płcią przeciwną bohaterowie niewiele sobą przedstawiają, a że zakochują się głównie w wyglądzie, więc wygląd jest ich główną (i najczęściej jedyną) cechą.
Jedynym plusem jest język – lekki, łatwy, przyjemny w odbiorze i dzięki temu książkę czyta się błyskawicznie i bezboleśnie (nie licząc headdesków wywołanych treścią).
Czytałam parę recenzji napisanych przez fanów serialu i też nie byli książką zachwyceni (mówiąc delikatnie).
Literatura klasy Z – można się pośmiać i/lub pozałamywać nad głupotą bohaterów i dziurami w logice świata przedstawionego wielkości krateru Wezuwiusza.
Co się tyczy tego bezsensownego procesu, bezsensownego wyroku i bezsensownej eliminacji resztek potencjału intelektualnego (i genetycznego – a przy takim poziomie endogamii to już powinno mieć znaczenie!): mam takie śmieszne wrażenie że jest to mechanizm Opkowej Śmierci Rodziców, z uporem maniaka stosowany przez aŁtorki i aŁtorów fanfików różnej maści. Może w typowym opku o butnej trzynastolatce powód jest nieco inny niż zwykle. Zazwyczaj jest to przejaw bardzo dojrzałego podejścia Pisaków w wieku <= 15 lat, rodzice zawadzają tylko i trzeba się pozbyć. Tutaj podejrzewam że zapewnia to bohaterom Traumę; jak wiadomo żaden opkowy Gary Stół i Marysia Zuzanna nie są dostatecznie true i uber bez Traumy. Podejrzewam też, że Trauma potrwała dokładnie pięć minut. Wątek miłosno-romantyczny-geometryczny (trójkąty, kwadraty, inne figury płaskie) odstręczył mnie od oglądania serialu który - z tego co tu opisałaś - mniej więcej koło tej książki stał (został nieco poprawiony jednak). Kiedy rozwalisz się o de facto nieznaną planetę, brakuje Ci wszystkiego od schronienia przez żarcie po poczucie bezpieczeństwa - nie ma bata, żebyś myślał o tym kto się z kim kizia i dlaczego nie z Tobą. Hierarchia potrzeb Masłowa jest w tej kwestii nieubłagana: gzić się można jak się ma gdzie, i najlepiej robi się to z pełnym brzuchem. Literatura YA (bądź to co się teraz sprzedaje jako YA, *kaszel*Zmierzch*kaszel*) od dawna jest stosunkowo draczna, płaska i "papierowa", ale to istotnie jest ewenement. A mimo to mam ochotę to przeczytać. Ciągnie mnie do takich gniotów mniej więcej ta sama mieszanina grozy i fascynacji którą większość ludzi odczuwa oglądając zdjęcia chorób skóry...