Lubię wszystko co pachnie historią Polski. A jeśli to coś ma jeszcze do kompletu posmak fantasy – to już całkiem jestem szczęśliwa. A przynajmniej chciałabym taka być. Toteż po Strzygonię sięgałam z zainteresowaniem i sporymi nadziejami. Tymczasem to, co zaproponował nam autor można określić jednym zdaniem: byłby obraz, ale oblazł. Strzygonia jest bodaj najlepszym dowodem na to, że nie każdy kto z powodzeniem pisze małe opowiadania powinien porywać się na coś większego. Po tym wstępie pora zacząć czepiać się konkretów.
Pierwszy zawód dotyczy historii. Jeśli mam do czynienia z osobą, która przedstawia się członek bractwa rycerskiego, biorący w dodatku udział w tak wielkiej rekonstrukcji jak bitwa pod Grunwaldem, to oczekuję od niej, że do pisania książki mającej w podtekście historię przygotowała się starannie. A bogać tam! Według autora nie tylko słowiańscy bohaterowie powieści, ale również frankońscy rycerze co i rusz dobywają… saszek. Tymczasem saszka (lub szaszka) to pochodząca z Kaukazu ulubiona broń… kozaków. Okrutnie mnie ta saszka denerwowała. Kolejny “historyczny” byk Mrugowskiego to stroje w jakich wybrali się w polskie ostępy rycerze z zachodniej Europy. Daruję sobie kształt nogawic czy kolory, bo na ten temat lepsi ode mnie kłócą się zaciekle, ale znaki heraldyczne na ubiorze to pomysł który wszedł w życie gdzieś koło XIII wieku, więc za czasów Popiela i Piastuna zdecydowanie nie miał prawa bytu. Nie mówiąc już o tym, że rzekoma zachodnia pomoc dla Popiela miała przybyć jakoby z krain rządzonych przez Karola Wielkiego co przesuwa mityczne początki na przełom VIII i IX wieku. Być może autor chciał w ten sposób przesunąć prapoczątki Polski, ale jak dla mnie dał tylko dowód na przekonanie, że w nawet w mistycznej historii Polski miał miejsce zachodni interwencjonizm. Zostawmy jednak historię, ostatecznie to powieść fantasy i weźmy się za fabułę. I tu bodaj czeka nas największy zawód. Sławomir Mrugowski nie zaoferował nam niczego odkrywczego. Pół biedy, że tu i tam skorzystał ze Starej Baśni. To jeszcze byłabym mu w stanie darować. Ale przeróbki Balladyny już nie! Tak kochani, ni z tego ni z owego w środku powieści zapowiadającej się na taki trochę “Znak Orła” (wywiad, polityka, wojna) ni z gruszki ni z pietruszki pojawia się Kirkor, von Kostryn i Balladyna. I doszczętnie rozwala i tak cieniutką, trzymającą się ledwo, ledwo kupy fabułę! Logika śpiewa alleluja trzecim głosem i radośnie daje nogę. Osobiście zastanawiałam się, czy nie wyrwać z książki całej tej części – z większym dla czytającego pożytkiem. Nie zrobiłam tego tylko dlatego, że książek nie targam. Co do głównego bohatera, to plącze się toto po fabule tu i tam, bez większego ładu i składu, opanowane przez mitologiczną stworę, rzekomo w chłopaku zakochaną. W czym tam ta strzygonia jest zakochana to ja nie za bardzo wiem, bo autor miesza się w zeznaniach i kręci jak naoczny świadek. Raz Nyam uwiódł Strzygonię strachem, innym razem magiczną (nieuświadomioną) mocą która się w nim tli. Zupełnie na marginesie nazywanie osoby obdarzonej darem Nyama – “mówcą umarłych” uważam za przegięcie na granicy plagiatu. Może od razu napiszmy ze von Kostryn i Balladyna zajmują się głownie ksenocydem.. Aaaa byłabym zapomniała – dwie postacie z Balladyny Skierka i Chochlik – w ujęciu pana Mrugowskiego to skrzyżowanie elfa, karła i nefilim z wyraźnymi skłonnościami sadystycznymi. Dalej nad “dziełem”pana Mrugowskiego wyżywać się nie będę, bo szkoda sobie psuć piękny dzień nerwami.
Tak czy inaczej – nie tykajcie tej książki nawet kijem i przez szmatę. Na mojej liście obergniotów Strzygonia bezapelacyjnie zajęła pierwsze miejsce.
_______________________________________________________________________________________________________________Lashana
Nie zdzierżyłam, dojechałam do 360 strony i stwierdziłam, że na kolejne 300 nie mam siły, ochoty ani cierpliwości. Niejedną już chałę czytałam, ale jak wiadomo są różne stopnie i powody chałowatości; jedne dzieua są niezamierzenie zabawne, inne pełne kwiatków jak łąka na wiosnę, a jeszcze inne tak zue, a nawet ZUE, że czyta się je dla złośliwej satysfakcji i chęci objechania gniota. Strzygonia to połączenie Starej Baśni i Balladyny, które najpierw związano razem, a potem włożono pomiędzy nie granat. Mamy złą kniazinię-nimfomankę, nieletniego syna kapłana opętanego przez… coś, nieletnią córkę innego kapłana, która ma jakieś tajemnicze przeznaczenie, tajemniczych braci i którą też coś chce opętać (tajemniczego oczywiście). Do tego świętego dowódcę wyprawy łupieżczej i Kirkora, który robi za lokalną wersję Galahada czy innego Parsifala.
Najpierw męczymy się przez prawie 100 stron, na których Nyjan, nieletni syn kapłana, zostaje wykreowany na głównego bohatera, tylko po to, żeby w kolejnych rozdziałach dzieciak pałętał się po fabule, jak nie przymierzając karaluch po śmietniku – bez celu, chaotycznie i całkiem niepotrzebnie. Do tego mamy cały oddział rycerzy frankońskich; wszyscy oczywiście wymienieni z tytułu, nazwiska i herbu, a kiedy staramy się to stado zapamiętać okazuje się, że nie było po co, bo panowie szybko znikają z fabuły, albo rozmywają się w bardziej zbiorowej świadomości. Zresztą podobnie jest z całą resztą bohaterów – szybko znikają/giną/jadą gdzieś i z głównych postaci zostają epizodycznymi bohaterami na jeden rozdział, a rozdziały okazują się być tak naprawdę długimi opowiadaniami.
A zapomniałabym – po tym wszystkim pałęta się Filon, bardzo mocno stylizowany na Jaskra.
A w fabule najlepsze jest to, że….. nie wiadomo o czym jest. Niby o dziedzicu Popiela, który chce odzyskać tron, potem okazuje się, że o Balladynie, a za chwilę przekonujemy się, że lokalna wersja lady Macbeth była tylko przydługą dygresją. W końcu nie wytrzymałam i stwierdziłam, że nie obchodzi mnie co będzie dalej – mam dość.
Lektury nie ułatwia język; kwiatków co prawda wystarczyłoby maksymalnie na niewielką rabatkę, ale ilość pieśni, modlitw, dialogów w obcych językach (wszystko oczywiście nietłumaczone) jest irytująca. Ale to bym jeszcze mogła przeżyć. Kontekstu dialogów niby można się domyśleć a resztę zignorować, ale nadmiar gipponów, cotte, braies i innych strojów nawet słowem nie opisanych, tylko wymienionych hurtem irytował mnie strasznie. Do tego cała lista uicari, fidelis, cantenari, ducatus i innych podobnych, stosowanych jako (chyba) stopnie wojskowe, również nie popartych żadnym tłumaczeniem kto tak naprawdę ma w wojsku jaką funkcję i za co jest odpowiedzialny. Dla odmiany stylizacja w dialogach czasem jest a czasem jej nie ma.
Jakieś plusy, hmm…: fajne, bardzo plastyczne opisy „okoliczności przyrody”, do tego słowiańskie stwory i legendy. Innych, niestety, nie stwierdzono.
Do połowy książki nie pojawia się nic, co by przypominało opis z tylnej okładki, nie dowiadujemy się też czym lub kim jest strzygonia (można się tego ewentualnie domyślać).
Umęczyłam się, znudziłam i zirytowałam połową Strzygoni, drugiej połowy tykać nie będę.
Gniot wyjątkowy.