Zapewne każdy fan science-fiction (bądź ktokolwiek będący choć po części nerdem) zgodzi się ze mną – od czasu do czasu jakaś mała space opera nie jest zła. Tą książkę dostałem do łapy – jak wiele innych zresztą – bez żadnej rekomendacji. Ba – nawet z informacją, że właścicielka czytała już coś autora, ale na kolana jej nie rzuciło.
Cóż – westchnąłem – najwyżej odłożę to w połowie, choć nie lubię zostawiać niedokończonych lektur (jest to wyraz skrajnego niesmaku, a taki nie aż tak łatwo u mnie wzbudzić; udało się to jak na razie bodaj dwóm autorom). Nie spodziewałem się wiele: ot, ludzi jako cywilizacji przemierzającej już przestrzeń, może jakiegoś zabójstwa, może paru kosmitów.
I w pewnym sensie się nie pomyliłem.
Autor wyraźnie hołduje hitchcockowskiej metodzie konstruowania akcji: zacznij od wybuchu, a potem stopniowo zwiększaj napięcie. Otwieramy książkę i od razu trafiamy w sam środek najważniejszej misji na świecie: w etap lądowania pierwszej załogowej misji na Marsa. Z wielkim namaszczeniem dzielni astronauci schodzą na powierzchnię planety, i… spotykają studenta, który kilka dni wcześniej z kolegą skończył prototyp urządzenia do generowania tuneli podprzestrzennych. I śmiać się chce, i płakać.
Później jednak wkraczamy już w nieco dalszą przyszłość. Dzięki tunelom ludzie rozpełzli się już po różnych planetach, w tym poza układem słonecznym. Nano- i biotechnologia na wysokim poziomie pozwala wszystkim nie dość, że na permanentny dostęp do unisfery – takiego internetu na sterydach – to jeszcze do procesu rejuwenacji, czyniąc ludzi efektywnie nieśmiertelnymi. No luz, blues i sielanka, prawda?
Na szczęście, nie. Ludzie, jak to ludzie, zawsze znajdą i sposób, i powody żeby się zabijać, więc nadal mamy wszystko co w nas najbrzydsze: zabójców, rozwodników, burdele, terrorystów i zwyczajne mendy społeczne. Z tym, że dłużej. A przestępcy nabrali obyczaju usuwania pamięci o zbrodniach, więc zazwyczaj po zapadnięciu wyroku są wielce – i, z punktu widzenia tego co wiedzą, całkowicie słusznie – zdziwieni i oburzeni.
W tym wszystkim spotykamy postać profesora Bose’a – zajmującego się niemal już wymarłą sztuką astronomii. Wymarłą, bo po cóż badać gwiazdy przez teleskop, skoro można do nich skoczyć tunelem? Profesor ma przyjemność zaobserwować ciekawe zjawisko kosmiczne – gwiazda na którą patrzył, nagle zostaje zabudowana sferą Dysona. I wypadałoby tam polecieć, prawda? Ale ludzkość nie ma już gwiazdolotów, a tym bardziej ludzi zdolnych je prowadzić… poza kapitanem oryginalnej misji na Marsa.
I tak oto zaczyna się kołomyja trwająca resztę książki… zaś kończy się to wszystko jeszcze większym wybuchem, i cliffhangerem który aż bolał, kiedy zrozumiałem że oto właśnie dotarłem do końca książki i tak naprawdę nie wiem nic. Dłuższą chwilę zajęło mi wypuszczenie trwożnie wstrzymanego oddechu. Po czym pokiwałem głową z uznaniem. Hamilton, ty szczwany lisie. Pozostało mi się jedynie zacząć dopraszać właścicielki o drugi tom…
Jestem pełen szacunku dla pisarzy, którzy wkładają wiele pracy nie tylko w swoje postaci, ale także w swoje światy. Niejednokrotnie spotykałem się z książkami autorów, którzy osadziwszy akcję w kraju w którym mieszkają i w czasach sobie współczesnych mają problem z wykonaniem jednego czy dwóch guglań celem uprawdopodobnienia swojej historii. Spoglądając na świat stworzony przez Hamiltona, miałem wrażenie że patrzę nie tyle na poprawnie skonstruowane uniwersum, ale na dzieło zegarmistrza. Każda część na swoim miejscu, każda czemuś służąca, i każda umieszczona w końcowym obrazie z wysmakowaniem i poetyką.
Autorowi trzeba też pogratulować wyobraźni. Zapomnij o obcych przypominających ludzi z dłuższymi uszami mówiących po angielsku z amerykańskim akcentem. Peter F. Hamilton serwuje nam inteligentną rasę rozmiaru słonia, rasę o której nie wiadomo prawie nic bo rozmawia jakby była na ciężkim fleku, inteligentny gwiazdolot rozmiarów księżyca… pomysłom nie ma końca, zaskoczenie czeka nas co drugą stronę. I to nie zaskoczenie na zasadzie, “ej, ale dlaczego?” tylko bardziej “no tak, to totalnie ma sens, mogłem na to wpaść”.
W ten świat, niczym malutkie brylanty w złotą oprawę, wprawieni są bohaterowie z krwi i kości, każdy z własnym interesem, potrzebami, często wzajemnie wykluczającymi się z pozostałymi. Chwilami odnosi się wrażenie, że Hamilton po prostu te swoje postaci wpuścił w zbudowany dla nich świat, po czym rozsiadł się i patrzył, zaciekawiony, gdzie go one zabiorą, gdzie same zechcą pójść. I nie chcę ujmować nic z kunsztu artysty, po prostu postaci są tak żywe i tak diametralnie różne, że trudno uwierzyć iż wyszły spod pióra jednego pisarza.
Definitywnie polecam. Następny tom pochłonę kiedy tylko wpadnie mi w ręce.