Szmidt Robert – Kroniki jednorożca. Polowanie

kronikijednorozca

Jaki kraj tacy terroryści i tacy (super)bohaterowie. Ameryka ma swoich X-menów, my mamy marnego telepatę w średnim wieku i bioenergoterapeutę z nadwagą. A zamiast szkoły profesora Xaviera tajny oddział specjalny stworzony za pomocą intryg i szantażu.
Książkę kupiłam trochę przypadkiem, na pewno nie skusił mnie do tego opis na tylnej okładce, który kojarzy się z marnie opisanym odcinkiem
Z Archiwum X  i z obcymi i/lub tajnym stowarzyszeniem. Nic nie zapowiadało tajnych agencji i lokalnych X-menów.
Jak to zwykle bywa miłe są złego początki. Ciekawe i lekko nietypowe postacie w połączeniu ze znanym pomysłem przeniesionym na lokalny grunt były w stanie zaciekawić i wciągnąć w fabułę. Potem niestety pomysł się rozkręca i… przestaje być tak fajnie. Niektóre rozwiązania sprawiają wrażenie stwarzanych na siłę, żeby dało się uzasadnić niektóre wydarzenia, albo tylko żeby dały otoczkę do jakiejś ciekawej sceny. Mundek i Młody, czyli para głównych, strasznie niedopasowanych bohaterów niby się rozwija i dąży do czegoś, ale Mundek szybko okazuje się megafonem dla poglądów autora, czego generalnie nie lubię i co mnie irytuje strasznie, niezależnie od tego czy się z tymi poglądami zgadzam, czy też nie. A irytuje mnie to tym bardziej im więcej nadmiarowych stron, nie związanych z fabułą, powstanie dzięki dyskusjom, monologom i filozofowaniu takich postaci. A tu było ich naprawdę sporo. Jednak mimo wszystko telepata jest postacią spójną i jeszcze dało się go jakoś przełknąć. Z kolei Młody doprowadzał mnie do szewskiej pasji. Skupiony na jedzeniu i infantylny miewa niewytłumaczalne przebłyski geniuszu, a jego decyzji momentami nijak nie da się wytłumaczyć. Na dodatek jest to dwudziestopięciolatek, który mówi młodzieżowym slangiem. I nie są to wtrącone zwroty, które mają dodać postaci charakteru, tylko gimbazowy bełkot niezależnie od sytuacji. Znam sporo ludzi, którzy dożyli ćwierćwiecza i sporo takich, którzy je przekraczali w momencie wydania książki. I nikt z nich nie mówił szkolnym slangiem. A już na pewno nie ciągle, nie do ludzi starszych i takich spoza środowiska, bo za dużo by trzeba było tłumaczyć, żeby konwersacja stała się zrozumiała. Ok, mogę przyjąć, że znajdzie się jeden taki typ na tysiąc, co nadal nie zmienia faktu, że jest to postać dość mocno wymuszona i niespójna.
Kiedy już przebijemy się przez gadatliwość Mundka, pomysły Młodego i akcję sprawiającą wrażenie, że jest rozciągnięta na siłę docieramy do finału. Który, co prawda, budzi znajome skojarzenia (jak to zwykle u Smidta bywa skojarzenia prowadzą prosto do twórczości Ziemiańskiego), ale jest całkiem niezłym kawałkiem powieści fantastyczno-sensacyjnej.
Jakby wyrzucić 3/4 tekstu i zrobić z tego opowiadanie wyszłoby bardzo fajnie. Tak mamy za rozwlekły tekst, momentami przegadany, momentami z rozwiązaniami trudnymi do przełknięcia, z irytującymi bohaterami. Da się to przeczytać i nie ma się ochoty rzucić książką o ścianę, ale jednocześnie ma się wrażenie straconego czasu, w końcu można by było czytać coś lepszego.
Lekki gniot do pociągu – przeczytać dla zabicia czasu i zapomnieć. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *