Obok takiej książki nie mogłam przejść obojętnie. Raz, z powodu tytułu, dwa z powodu uroczej okładki, na której jak widzicie panoszy się kot przez duże K. A jak jeszcze doczytałam się, że to komedia kryminalna, czyli coś w stylu nieodżałowanej “babci” Chmielewskiej… Łapki mi się po książkę wyciągnęły same. Niestety dość szybko okazało się, że tytuł i okładka to niemal jedyne atuty tej pozycji, zaś komedia kryminalna jest stwierdzeniem mocno na wyrost. Ale po kolei. Książka opowiada historię dwóch przyjaciółek zamieszanych w kryminalną intrygę, na którą nałożyły się perypetie sercowe. Okey, czemu nie, pomysł jak ich wiele, można go ciekawie rozwinąć można go spaścić jak każdy. Tu “spaszczeniu” uległy przede wszystkim proporcje. Za dużo romansu, zbyt wiele ochów i achów oraz rozterek sercowych podlewanych łzami i zajadanych lodami. I emocji godnych piętnastolatek.
Drugi minus za logikę. Kryminał, nawet jeśli jest komedią wymaga w mojej opinii używania logiki. A ta niemal od początku szwankowała. Nie chcę tu spojlerować, bo wierzcie mi, wskazując największe nielogiczności musiałabym wam streścić CAŁĄ fabułę, więc skupię się wyłącznie na wątku kota. Bohaterce w nocy wtarabania się do mieszkania kot. Ładny, zadbany, czysty. Najwyraźniej czyjś. Panience nawet przez myśl nie przejdzie, że kot może mieć innego właściciela. Nie dziwi się, (zbytnio), nie szuka, nie interesuje. Bez bólu akceptuje fakt. Sam kot, choć dorosły i wypasiony (znaczy, źle u poprzedniego właściciela nie miał) od razu akceptuje nową “głaścicielkę” ba, wręcz zakochuje się w niej i staje jej wiernym obrońcą. Owszem koty tak mają, że wybierają sobie osobę którą kochają bezwarunkowo i wręcz zaborczo, ale tu bym miała wątpliwości – po pierwsze kot powinien się starać wrócić do swojego domu, po drugie jak to łazik i komuś zwiał, to czemu w tym domu siedzi plackiem, kamieniem i jak przyspawany? No i co z poprzednim właścicielem? Był dla kota tak obojętny, że sobie nowego poszukał? A już motyw z otruciem kota… już ja to widzę, żeby kot wydudlał bez oporów popitek z rozpuszczoną taką ilością tabletek! Dla kogoś kto ma kota – słabe.
Trzeci minus za masę cytatów z piosenek. Jestem w stanie tolerować wstawianie poezji i pieśni do fabuły o ile coś do tej fabuły wnoszą. Tu nie wnoszą nic, więc w którymś momencie darowałam sobie lekturę tekstów znanych muzycznych szlagierów uznając je za tak zwany, wybaczcie “fabularny wkur… cz”. Czwarty minus za zajefajność męskiej postaci. No James Bond jak pragnę zdrowia i marchewki. W polskim wydaniu. czyli Maj nejm is Błąd. Kuba Błąd. I znowu nie da rady uzasadnić, bo spojler murowany. Na koniec minus za pomysł z sms-ami wymienianymi przez złoczyńców. Kompletnie nie rozumiem czemu miałyby służyć. Chyba, że celem było wkurzenie czytelnika.
Główne postacie żeńskie też wymieniają sms-y. To jestem w stanie zrozumieć, choć ze strawieniem już gorzej, bowiem treść tej korespondencji to w większości wspomniane na początku łzawe rozważania młodej Werterki. No i dalej nie zrozumiem, czemu panienki wymieniają długaśne sms-y zamiast po prostu zadzwonić i to samo powiedzieć. No ale ja stara jestem i mimo wszystko preferuję komunikację paszczą. Dla młodszych pokoleń być może taki zabieg jest czytelny i oczywisty. ( Boziu drogi właśnie ujrzałam oczami wyobraźni książkę napisaną właśnie w stylu sms-owym. Całą. Ojej!)
Tak czy inaczej, nie skreślam całkiem autorki. Mam nieodparte wrażenie, że za część niepowodzenia odpowiada jednak wydawnictwo, które swoją recenzję niepotrzebnie rozbudziło apetyty czytelników o zupełnie innych oczekiwaniach niż zaserwowane przez autorkę. Gdyby reklamowali książkę jako romans z elementami kryminału, mój zawód byłby mniejszy. Poza tym dziewczyna ma lekkie pióro, posługuje się ładnym polskim, a sam pomysł na powieść też zabawny. No i lubi ( choć nie rozumie) koty.
lekko, łzawo, przeciętnie.
Z tą książką SMSami jesteś niestety bliżej rzeczywistości niż sądzisz. Obiła mi się o oczy adaptacja Romea i Julii na taki format (kompletna, z dużą zawartością emoji i wydana drukiem). Odmawiam poszukiwania tego dzieła celem okazania, ale jestem dość pewien że była to rzecz faktycznie wydana drukiem i podobno poczytna. Wygląda że jestem z tego pokolenia do którego to powinno przemawiać – no nie przemówiło (choć wolę komunikację tekstową…)