Uległam marudzeniom licznych znajomych, którym nie może się pomieścić w głowie, ze „osoba tak oczytana” nie przeczytała jak dotąd żadnej książki z tak sławnego cyklu kryminalnego jak Millenium” Stiega Larssona. Kochani, już dość dawno temu przeczytałam „Mężczyźni którzy nienawidzą kobiet” . Tylko jakoś nie miałam ochoty brać się za recenzowanie tej książki. Czyli jak nie trudno się domyśleć na kolana mnie nie rzuciła. Skoro jednak już tak na mnie krzyczycie, postaram się napisać o niej kilka słów. Lubię kryminał skandynawski. W przeciwieństwie do amerykańskiego nie ma w nim pościgów, hektolitrów krwi, mordobić zwyczajnych i popisowych bijatyk. Nie znajdziemy w nim zwrotów akcji co drugą stronę. Kryminał rodem z północy jest cichszy, bardziej skryty, często rozgrywa się niemal wyłącznie na płaszczyźnie psychologicznej. Nie jest bynajmniej mniej okrutny od amerykańskiego brata. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że potrafi być znacznie bardziej brutalny i potworny. Ale jego potworność nie wynika z „rzeźni” czy jatki na masową skalę, ale z tego, że okrucieństwo ma wymiar spersonalizowany. Dotyka konkretną postać, ale dotyka tak, by nie pozostawić z niej nic. Jest to również kryminał doskonale skonstruowany, nie ujawniający zbyt wcześnie tropów, potrafiący zwieść czytelnika na manowce, gmatwający ślady, trzymający w niepewności co do osoby sprawcy praktycznie do ostatniej kartki. A kiedy już dowiemy się kto stoi za zbrodnią możemy tylko się zdziwić, że to takie proste było. Wszystkie te cechy odnalazłam w powieści Stiega Larssona: Inteligentnie opracowane miejsce wydarzenia, łącznie z rozrysowanym planem miejsca domniemanej zbrodni. Możemy wręcz odnieść wrażenie ( no, przynajmniej ja odniosłam takie), że autor puszcza do czytelnika perskie oko i zaprasza go do zabawy w odgadywanie prawdy. A potem świetnie się bawi gmatwając ślady. Bardzo dobrze napisane postacie, wyraziste i żywe, w które nie trudno nam uwierzyć, choć z którymi dość trudno się zidentyfikować. Jak zwykle – precyzyjny opis społeczności w której miała miejsce zbrodnia. Spokojne, momentami jak dla mnie nawet za spokojne tempo powieści. Logika której nic nie można zarzucić. Więc co mi się nie spodobało? Przede wszystkim postać Lisbeth. Autor nie przekonał mnie do tego, że jest komputerowym geniuszem. Jego obraz „komputerowego geniusza = jednostki głęboko zaburzonej niedostosowanej do społeczeństwa i dziwacznej” raczej mnie zirytował. Może dlatego, że znam świat komputerowych dziwaków aż za dobrze i wierzcie mi, to są całkowicie normalni ludzie. Dwa – fascynacja Stiga Larssona możliwościami kryjącymi się w różnych bazach danych. Kilka razy czytając o wyczynach utalentowanej hakerki wręcz parsknęłam śmiechem w trakcie lektury. Niestety takie jest ryzyko zbyt szczegółowego opisywania tych lub innych technik związanych z wykorzystaniem komputera. Szybko się dezaktualizują, a jakakolwiek nieścisłość w opisie metody lub sprzętu może u osoby znającej się na zagadnieniu wywołać uśmiech politowania. Dłużyzny i nadmierne grzęźnięcie w szczegółach to kolejna wada prozy Stiega. O ile nigdy dość szczegółów związanych ze zbrodnią, o tyle dłuuugie fragmenty o Lisbeth wydają mi się zbędne, a co gorsza zaczynamy się gubić w tym kto jest głównym bohaterem – Michael czy Lisbeth.
To dobrze napisana książka, ale jak dla mnie nie zachęcająca do sięgnięcia po resztę cyklu.
——————————————————————————————————————————————————————————————————————–By Varran———-
Całkowicie się zgadzam z przedmówczynią. Co prawda nie znam się na komputerach tak jak Atisza, ale nawet mnie momentami podrzucało do góry kiedy czytałem nadmierne zachwyty nad możliwościami przeszukiwania baz danych. Nie jestem również psychologiem, ale moim zdaniem, zdaniem laika Salander jest przerysowana. Osobiście nie wiem czemu fabularnie miało służyć takie podkreślanie zaburzeń psychicznych, bo jeśli ma to być jeden z dowodów na genialność Lisbeth , to jest mocno nietrafiony. Znam wielu wybitnych informatyków, “hak00rów” ( żebyście wiedzieli jak oni nie znoszą takiego określenia! Dla nich haker to synonim nieledwie gimbusa) pełną gębą, którzy poza tym, że kochają to co robią, moga to robić 24 godziny na dobę i tyleż o tym gadać, to są całkiem normalnymi ludzi.
Nie piszę się na resztę sagi.
No proszę, a ja się zapisałam i nie żałuję, choć zastrzeżenia miałam dość podobne, jeśli chodzi o dłużyzny. Lisbeth, mam wrażenie, że najpierw była zaburzona i niedostosowana, a dopiero potem zajęła się komputerami, więc zbyt mocne łączenie tych dwóch cech nie ma zbytnio sensu…
Alleluja. A już myślałam, że captcha zniechęciła Cię do komentowania. Co do Lisbeth i jej pasji komputerowej… wiesz, każdy najpierw jest zaburzony, a potem zajmuje się czymś. Jedni haftują maniakalnie, inni nie wychodzą z domu, jeszcze inni gromadzą śmieci… To po pierwsze.
Po drugie są pasje i pasyjki. Jednak dziwnym trafem, ludzi pasjonatów związanych z informatyką w czambuł uznaje się za.. no właśnie, co najmniej dziwnych, jakby ta dziedzina wiedzy była domeną samych zaburzonych, niedostosowanych słowem dziwadeł maści wszelakiej. I mówię to jako informatyk, matka informatyka i szwagierka informatyka, oraz co zrozumiałe, kumpelka licznych informatyków. Niestety, uwierz mi, najczęściej jesteśmy określani niezbyt fajnym mianem freak i traktuje się nas jak nieszkodliwych szajbusów.
Znam to grono i wiem doskonale, że to całkiem zwyczajni ludzie. No, znakomita większość 🙂 Ale zwyczajność w książce się nie sprzedaje, albo nie, źle napisałam – się nie czyta. Postać Lisbeth (jak dla mnie, oczywiście), jest tak charakterystyczna, że zapada w pamięć na długo. Ba, głównie dzięki niej skusiłam się na komiks na podstawie “Mężczyzn…” i nie żałuję.
Ale to, czym się zajmuje, jakoś mniej mnie obchodziło (oprócz irytacji na te denne czasem opisy, co robiła) niż to, co ta dziewczyna miała w środku. Przeżycia, jakie były jej udziałem, ukształtowały tę postać w wyjątkowy sposób. A raczej zrobił to autor i za to mu cześć i chwała 🙂