Pierwszą książką tej autorki, z jaką miałam przyjemność się spotkać była Szmaragdowa tablica. Przeczytałam ją z zapartym tchem, niemal jednej nocy i gromkim głosem oświadczyłam, że takich książek to ja chcę więcej. Kiedy zatem wpadła mi w ręce Wiedeńska gra odłożyłam ją sobie na później, jak ulubione słodycze. Miała mi poprawić humor w jakiś wyjątkowo niemiły dzień. I co? Hm.. no jakby to powiedzieć. Poczułam się jak ktoś kto odkrył, że ktoś eksperymentował z jego ulubionymi słodyczami. Niby dobre ale nie to samo.W wiedeńskiej grze, która jest debiutancką powieścią autorki, widać jak na dłoni wszystkie niedoskonałości warsztatu i niedoróbki fabularne – czyli najczęstsze pułapki w jakie może wpaść początkujący pisarz. ( Tym większa chwała dla Carli Montero, że już w drugiej swojej powieści zdołała się tych błędów pozbyć). Jako styl narracji mamy zatem “bezpieczną” formę listów czy też pamiętnika prowadzonego symultanicznie przez dwie osoby, które ze swojego punktu widzenia opowiadają tę samą historię. Zabieg taki pozwala uniknąć pułapki wszechwiedzącego narratora, który albo się wyrywa przed szereg, albo zbyt zadziera nosa, a naprawdę jest bardzo trudny do prowadzenia. Jeśli jednak zastosujemy ten zabieg, możemy wpaść z deszczu pod rynnę. Co prawda nikt nas nie denerwuje wszechwiedzą, ale listy potrafią być śmiertelnie nudne. I właśnie to przydarzyło się pani Montero. Akcja snuje się powoli i niespiesznie, czytelnik już przeczuwa pewne rozwiązania, a tym czasem autorka katuje go podwójnymi opisami. Co gorsza, coś co zapowiadało się na sensację zaczyna grzęznąć w wątku romansowym i sami już nie wiemy czy to ma być opis życia wyższych sfer upadającej Europy, czy romans, czy skandal, bo kryminału za dużo nie widać. Co prawda akcja przyspiesza pod sam koniec, ale dalej nie może się wyzwolić z romantyczności, a to, że cały zbudowany przez Carlę Montero świat wywija fikołka bynajmniej lektury nie ułatwia. Co prawda czytelnik spodziewa się takiego a nie innego rozwiązania sytuacji – ostatecznie po coś były te dwie sceny wprowadzające na samym początku, ale mimo wszystko ja czułam się nieco oszukana przez… bohaterów. Przez autorkę zresztą też, bo jako żywo nie mogę pojąć, po co szpiedzy prowadzą romantyczne dzienniki?! Bo to, że w dziennikach też konsekwentnie grają swoje role – od biedy jestem w stanie zrozumieć. Niestety, nie przemawia do mnie ani zakończenie, ani cała intryga. Co do bohaterów – są wycięci z tego samego kawałka gazetowego papieru i równie jak on atrakcyjni.
Podsumowując – książka nie powala na kolana. Jest interesująca jako przyczynek do rozwoju osobowości i warsztatu pisarki.