Trzeci i ostatni tom przygód Locek’a Lamory zaczyna się ponuro. Locke zmaga się ze śmiertelną trucizną i nie widać nawet promyczka nadziei na jego uratowanie. Niezbyt przyjemnie czyta się o rozpaczliwej, przegrywanej z kretesem walce Jeana o życie przyjaciela. I kiedy wydaje się, że za chwilę nastąpi koniec Locke’a – deux ex machina pojawia się światełko w tunelu. Tylko, że to światełko jest.. hm, jakby to powiedzieć – mocno specyficzne i tak naprawdę czytelnik nie jest wcale pewien z czym ma do czynienia – z przysłowiowym wylotem tunelu czy z równie przysłowiową nadjeżdżającą lokomotywą…..Przyznaję, że jestem zarazem i zachwycona i rozczarowana tym tomem. Zachwycona, bo Scott Lynch pisze tak, że oderwać się od książki nie można. Nawet jeśli zżymamy się na bohaterów, nawet jeśli nie wszystkie rozwiązania przypadają nam do gustu to jednak czytamy dalej, niecierpliwie odwracając kartki. Akcja toczy się wartko,(choć nie tak szybko jak w poprzednich tomach), zwroty akcji nie są przewidywalne, umiejętność wykręcania kota do góry ogonem przez bohaterów (przepraszam wszystkie koty) sprawia, że czytelnik nie nuży się i nie nudzi. Humor sytuacyjny sprawia, że przez większość czasu książkę czyta się z szerokim uśmiechem na twarzy. Język i obrazowanie bawią, skrzą się i sprawiają rzetelną frajdę wszystkim tym, którzy jeszcze ciągle szukają w książkach także uczty językowej i nawet wulgaryzmy od których nie stroni autor, sprawiają wrażenie jakoś mniej wulgarnych, a może jeszcze inaczej – ponieważ nie są stosowane jako przerywniki myślowe, więc czytelnik ma wrażenie, że nawet one czemuś służą i mniej się buntuje. Głowni bohaterowie też się nie zmienili – Locke dalej jest momentami zrzędny, momentami bohaterski, a najczęściej błyskotliwy. Jean dalej jest wierny, opiekuńczy i nieskończenie cierpliwy, dla swojego genialnego przyjaciela – nawet wtedy gdy z tego powodu zbiera lanie. Szczerze powiem, chciałabym mieć takiego przyjaciela jak Jean. Czyli, ciągle mamy wszystko to co podobało się w poprzednich tomach.
Skąd więc to lekkie rozczarowanie?
Po pierwsze Sabetha. Wreszcie poznajemy postać o której Locke i jego kompani ględzą przez dwa tomy. Nie wiem czemu po lekturze poprzednich tomów miałam wrażenie, że Sabetha nie żyje, że jest jeszcze jednym więcej wspomnieniem. Tymczasem Sabetha żyje, ma się nadspodziewanie dobrze i jest wyjątkowo niesympatyczną postacią. Nie wiem czy taki był zamysł autora, ale po skończeniu książki dalej nie mam pojęcia co w niej widział ten nieszczęsny Lamora, i po kiego Łańcuch wziął dziewczę pod swoją opiekę. Za to jedno jest dla mnie jasne – przestałam się dziwić czemu w niecnej kompanii nie było więcej pań – po doświadczeniach z Sabethą opiekun niecnych dżentelmenów musiał mieć dość i trochę wychowywania panienek.
Drugie rozczarowanie to pochodzenie Locke’a. Aj panie autor, a po co to było?! Nie przypadło mi to rozwiązanie do gustu. Jakoś na siłę wciśnięte i zupełnie nie pasujące do całości. I niebezpiecznie, (biorąc pod uwagę całość) oscylujące w kierunku oczywistych rozwiązań, a oczywistości w fabule bardzo nie lubię. Jako trzecie rozczarowanie wymienię retrospektywę. Tym razem wątek retrospektywny rozrósł się niemal w drugą książkę. I momentami przytłoczył wątek, nazwijmy go podstawowy. ( A uczynił to tym łatwiej, że ten pierwszy rozwija jak na pisarstwo Lyncha bez zwykłej dynamiki) . A ja książek w książkach nie lubie
Podsumowując.: Wciąż polecam ale bez takiego entuzjazmu jak poprzednie dwie.
Och, a mnie tez wątek retrospektywny ujął i to mocno! Sabetha, no cóż, baba. Wolę facetów. Ale Locke złamał mi serce, drań.
http://mcagnes.blogspot.com/2013/12/republika-zodziei-scott-lynch-niech-cie.html
Osobiście wolałabym, żeby wątek retrospektywny był jednak osobną książką. Być może wtedy wątek walki magów byłby bardziej rozbudowany i urozmaicony, bo siłą rzeczy nie zostałby aż tak zepchnięty w tło.
A Locke stracił moją sympatię po tym jak na początku drugiego tomu użalał się teoretycznie nad zabitymi towarzyszami, a naprawdę nad sobą….