Smith Andrew – Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na ziemię

Ta książka właściwie nie jest nowa – pierwsze wydanie brytyjskie to 2005 rok – ale w Polsce ukazała się dopiero teraz, wydało ja Wydawnictwo Czarne. To ważne, bo akurat Czarne nie kojarzy się z nauką, techniką, kosmosem i podobnymi sprawami. Ale po lekturze okazuje się, że to nic dziwnego, bo „Księżycowy pył” to książka nie o technice, która zawiozła ludzi na Księżyc, tylko właśnie o tych ludziach, a właściwie o tym, co i jak działo się z nimi POTEM. Podtytuł wyjaśnia tu wszystko  – „W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię”. Tak było – Księżyc to był dla nich szczyt kariery, a właściwie najważniejsza sprawa w życiu, a osiągali go po trzydziestce – przed czterdziestką. I co ze sobą zrobić dalej? Oczywiście, zwłaszcza dla pierwszych wypraw były jeszcze oficjalne obowiązki po locie – wizyty, parady, ściskanie rąk, odbieranie odznaczeń – ale to też się skończyło i zostało – co? Ich było tylko dwunastu, no a zważywszy, że byli wybrani miedzy innymi pod kątem idealnego zdrowia, mieli szansę pożyć jeszcze długo. Trzydzieści pięć lat po Księżycu wciąż było ich dziewięciu, teraz, w 50 rocznicę pierwszego lądowania, wciąż jeszcze czterech.

Autor, Andrew Smith, jest Brytyjczykiem, ale wychowanym w Kalifornii – mieszkał tam w latach 60-tych i wciąż pamięta transmisje z Księżyca oglądane pomiędzy grą w piłkę a jeżdżeniem na rowerze. Rocznik 1961, więc rozumiał wtedy i wystarczająco dużo, ale też wystarczająco mało, żeby przyjąć to, co się wówczas działo za oczywistość. A w roku 1999 – symbolicznym, (wy starsi pamiętacie przecież, a wy młodsi wygooglajcie sobie, taki serial „Orzeł 1999”) postanowił spotkać się z każdym z żyjącej dziewiątki „ zdobywców Księżyca” czy też – jak kto woli – „wsadów białkowych” do maszyn, które niemal same, sterowane z zewnątrz ich tam zawiozły. I przez te wszystkie pytania stara się sam sobie odpowiedzieć, co poszło nie tak, ze te sześć wypraw, które lądowały na obcym globie, było tylko jednorazowym „strzałem”, że nie poszło za tym nic. Nie ma bazy na Księżycu, nie ma kopalń, nie ma hoteli na księżycowe wakacje a ludzkość z powrotem będzie musiała się uczyć – co zresztą idzie jej dość niemrawo – jak to się właściwie robi.

Nie, nie dowiadujemy się tego o technikaliach, bo to nie jest książka o technice, tylko o ludziach. I potwierdza taką powszechną wiedzę, że na starość cechy charakteru się zaostrzają. Jak ktoś był nieco mniej komunikatywny, to ile może będzie unikał ludzi (Armstrong, choć to szczególny przypadek, bo on już na zawsze będzie Ten Pierwszy). Ktoś miał głębszą duchowość – to zostanie czymś w rodzaju guru (Edgar Mitchell). Ktoś inny będzie chciał się wyrazić bez słów – pójdzie w malowanie obrazów obracających się nieustannie wokół tego „jak naprawdę tam było”, „jak tam naprawdę wyglądało” (Allan Bean). No i jeszcze Edwin Buzz Aldrin, który od pół wieku nie może się pogodzić z tym, że był drugi. Drugi. DRUG!  Jeszcze można było tak jak John Young – pozostać w NASA, dociągnąć nawet do pilotowania wahadłowca, ale też patrzeć, jak „uwalano” kolejne co ambitniejsze projekty.

No i jeszcze jedno – ta książka opowiada też trochę  o pokoleniu Autora – urodzonych na początku lat 60-tych, wojnę znających tylko z opowiadań rodziców, a z doświadczenia raczej prosperity i rewolucję kulturową 1968 roku. Jak to się stało, że mała stabilizacja klasy średniej wygrała z dążeniem do przełamywania kolejnych barier rozwoju, że to ekonomia zaczęła decydować, które wyzwania podejmujemy, a które porzucamy, że w miejsce międzyludzkich relacji wchodzą transakcje, które ułatwiamy do granic absurdu.

Jeżeli więc macie parę godzin na to, żeby spod oficjalnej narracji wielkiego sukcesu Ameryki objawili wam się ludzie – z ich niedoskonałością, błędami, ograniczeniami, lękami i zaniechaniami – ale też z wielkością, poświęceniem, pasją – przeczytajcie

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *