Wikingowie to wdzięczny temat dla pisarzy. Podobnie jak traperzy, kowboje i Indianie. Twardzi mężczyźni, walka, honor i męska przyjaźń w pięknych sceneriach. No miodzio. Nic tylko siadać i pisać niczym Karol May. Jeśli zatem drogi gościu tego bloga jesteś miłośnikiem sag o wikingach w wydaniu Cornwella czy choćby naszej Cherezińskiej – nie sięgaj po książkę Snorriego Kristjanssona. Bo jest tym dla Wikingów czym Karol May był dla Indian.Wracając do fabuły: dwóch młodych ludzi co do pokrewieństwa których nie mamy jasnych informacji wraca do domu z jakiegoś wygnania. Ten ważniejszy z nich jest nieco gapowaty więc drugi ma go pilnować. Do zakończenia tułaczko- wędrówki pozostała im jeszcze wizyta w jednej portowej osadzie. Czemu właśnie w niej – nie mamy zielonego pojęcia, ale autor od początku puszcza do nas oko, że osada jest ważna dla misji. ( Jakiej misji na bogów skoro wcześniej mieliśmy sugestię, że młodzieńcy umknęli na wygnanie? Tatuś ważniejszego połączył przyjemne z pożytecznym?) Niestety, jest to problem powszechnie występujący w Mieczach – autor najwyraźniej nie “domyślał” fabuły do końca. W efekcie w trakcie czytania jesteśmy zaskakiwani nielogicznościami i rozwiązaniami z gatunku ” a to tu skąd?!” (To częsty błąd początkujących pisarzy – skupiają się na historii tu i teraz zamiast przemyśleć skąd dokładnie wzięli się bohaterowie zanim zaistnieli na kartach powieści). Tak czy inaczej młodzi ludzie lądują w osadzie i zaczyna się dziać. Mądrzejszy się zakochuje od pierwszego wejrzenia. W efekcie nie dopilnowuje, żeby ten mniej lotny nie nagadał durnot przed szefem osady. Szef osady zamiast młodych kazać wynieść na skórzniach za próg ośmiesza ich tylko a i to łagodnie. Amok mądrzejszego trwa dalej więc nie dopilnowuje kompana znowu. Kompan dostaje w łeb i zapada w śpiączkę. No i wtedy się właśnie dowiadujemy, że jest dość ważny. Z drugiej strony w chacie miejscowego medyka z równą atencją leczony jest wieśniak który zarobił solidne bęcki od miejscowego watażki. Rzeczony watażka jest mężem kobitki w której zabujał się nasz bohater… I tak to plecie się nam przed oczyma wsiowa intryga w pozornie sielskim klimacie. A za horyzontem zbiera się flota straszliwych wikingów – wielkich jarlów rozbójników, zwoływana przez tajemniczą czarownicę mającą władzę nad ich duszami. A za drugim horyzontem zaglądamy do obozu Eryka – tak tego Eryka który ochrzcił Norwegię. I nie trzeba być wielkim znawcą literatury, ani posiadać umiejętności Sherlocka Holmesa by wiedzieć, że pod tą właśnie osadą stare zetrze się z nowy… bla, bla, bla.
No i tak plecie się fabuła, miejscami sensownie, a miejscami nie, pod dyktando nieczytelnej tezy, ze średnio udanymi postaciami bohaterów, z dialogami od których momentami zęby cierpną. Mnie do wszystkiego najazd wikingów dziwnym trafem i zgoła nielogicznie skojarzył się z Iliadą Homera. No bo wyobraźcie sobie – wielka (ponad 60 langskipów !!) armada pojawia się na horyzoncie niczym ciemna chmura. Obrońcy nie mają szans ale będą walczyć do ostatniego, heroicznie wyrzynając się w pojedynkach mistrzów i zwykłych atakach… Beserkowie przedstawieni jako stado szaleńców – kanibali nie wpadających w żaden bojowy szał tylko zwyczajnie przetrąconych na umyśle i uzależnionych od ludziny… starczyło wam już?
Tak czy inaczej moim zdaniem Miecze dobrych ludzi to średniej klasy powieść dla młodzieży. Coś pomiędzy Znakiem Orła a książkami Wiesława Wernica. Da się toto przeczytać pod warunkiem, że skupimy się na warstwie awanturniczej i nie będziemy za bardzo myśleć. A, no i schowamy wiedzę historyczną do kuferka.