(1 / 5)
Spodziewałam się, że będę zachwycona. Albo, jeśli Zgromadzenie cierpiałoby na syndrom drugiego tomu, przynajmniej zadowolona z lektury. Tymczasem po świetnym Mroczniejszym odcieniu magii drugi tom trylogii z rozdziału na rozdział wywoływał u mnie coraz większe rozczarowanie, irytację i chęć rzucenia książką o ścianę.
Pierwszy problem to fabuła, a w sumie jej brak. Autorka podejmuje wszystkie tropy zasugerowane w pierwszym tomie i dodaje do tego przygotowania do Essen Tasch – magicznego turnieju. Niby brzmi dobrze, ale… przez trzy czwarte książki czekamy na ten turniej. Do tego czasu nic się nie dzieje, bohaterowie głównie gadają i snują się bez wyraźnego celu czy wpływu na wydarzenia. A kiedy już zaczynają się pojedynki magów dostajemy dwa fajne opisy, a potem okazuje się, że cały turniej kompletnie nic nie znaczył fabularnie. Był tylko rozbudowanym na ponad pół książki pretekstem, żeby zebrać drużynę bohaterów. Brakuje tu też interakcji Kella z Lilą, która dobrze działała w pierwszym tomie i popychała fabułę do przodu.
Drugim problemem są bohaterowie. Kell nie ma charakteru, jest snującą się marionetką w czerwonym płaszczu, która rzuca od czasu do czasu smutne spojrzenia. Rhy, zbuntowane książątko, zyskuje w tym tomie trochę charakteru, ale nadal jest przede wszystkim archetypem ładnego zbuntowanego księcia. A jakby jednego znudzonego arystokraty było mało, dostajemy drugiego – Alucard Emery to wyjątkowo sztampowy zbuntowany arystokrata, którego charakter składa się z kota i ekscentrycznego ubioru. On może co najwyżej dostać plus za kota.
Król i królowa w poprzednim tomie niby tacy sprawiedliwi i rozsądni, w tym tomie ewidentnie głupieją i podejmują wszystkie najgorsze możliwe decyzje.
Trzecim problemem jest Lila. Tak, Lila „nie jestem taka jak inne kobiety” Bard zasługuje na osobną kategorię. W pierwszym tomie Lila była nierozsądna, nierozważna i nie zapowiadała się na postać, która dożywa późnej starości. W Zgromadzeniu cieni osiąga poziom Marysuizmu, który dorównuje tylko Dorze Wilk. W każdym rozdziale, absolutnie każdym, w którym pojawia się Lila, autorka powtórzy nam, że złodziejka nie jest jak inne kobiety, że jest niezwykła, jedyna w swoim rodzaju, wyjątkowa, unikatowa i łamiąca wszelkie reguły. A wszystko to powtarzane do znudzenia, podane czytelnikowi pod nos, żeby na pewno zauważył i zrozumiał. Do tego Lila wszystko wie najlepiej, może podskoczyć swojemu kapitanowi, głównemu magowi kraju, królowi i całej bandzie arystokratów i wszystko uchodzi jej na sucho. No i jest nietykalna, bo powinna zginąć przynajmniej parę razy, a nie ma nawet zadrapania.
Do tego jest jeszcze całe stadko problemów drobniejszych – praktycznie brak pozostałych Londynów, zero szczegółów o przedstawicielach innych krajów, którzy się pojawiają w fabule, ani o tym czy i o co toczy się polityczna gra, która jest podobno bardzo istotna. I jeszcze sztampowe instant love, czyli bohaterowie widzą się pierwszy raz od czterech miesięcy i są prawie że gotowi stawać na ślubnym kobiercu. Na dobrą sprawę nic co się stało między pierwszym a ostatnim rozdziałem nie ma fabularnie znaczenia, a te wszystkie strony mogłyby opisywać kompletnie inną historię z takim samym skutkiem.
Zgromadzenie cieni jest nie tylko przykładem syndromu drugiego tomu, ono wznosi ten syndrom na zupełnie nowy poziom. Wszystkie postacie są ładnymi wycinankami, poza Lilą – wyjątkową w swojej wyjątkowości i absolutnie nietykalną. Nie ma tu niczego, co sprawiało, że pierwszy tom był taki dobry: interakcji między postaciami, różnych Londynów, akcji, tajemnicy, zagrożenia. Naprawdę niczego.
Nie mam najmniejszej ochoty sięgać po ostatni tom, ale skoro już stoi na półce, to pewnie się zmuszę.