Jak wiecie, książki Petera Hamiltona pożeram pasjami – tylko tutaj były już Gwiazda Pandory tom 1 i tom 2, Judasz Wyzwolony (oba tomy) oraz Upadek Smoka. A przeczytałem ich więcej, ponieważ Hamilton jest pisarzem bardzo płodnym.
Obraz tego jak bardzo płodnym daje liczba informacji którą muszę podać by sprecyzować w którym miejscu jego bibliografii plasuje się Otchłań bez snów: jest częścią Sagi Wspólnoty, a dokładnie pierwszą częścią chronologicznie najpóźniejszej dylogii w Sadze, noszącej tytuł Kronika Upadłych.
Tytuł jest zresztą bardzo trafny: kiedy wreszcie dorwałem się do tej książki, na dwie noce pożegnałem sen…
Wydarzenia przedstawione w Otchłani bez snów są konsekwencją tych które opisywała Trylogia Pustki. To, co uważano za czarną dziurę w centrum Mlecznej Drogi w istocie jest sztucznie stworzonym obiektem – nazywanym Pustką – który wewnątrz zawiera swoje własne kontinuum czasoprzestrzenne. O tym co dzieje się w środku, galaktyka dowiedziała się ze snów – pewnemu człowiekowi zaczęło się śnić życie chłopca mieszkającego i żyjącego w Pustce. Człowiek ten założył religię, celem której było zaprowadzenie ludzi do Pustki, lecz nie osiągnął jeszcze swojego celu. Tymczasem jednak przez Pustkę zostaje wchłonięta armada kolonizacyjna zmierzająca poza Mleczną Drogę. Na ratunek wyrusza im sam Nigel Sheldon, wynalazca wormholi – technologii która tysiąc lat przed wydarzeniami opisanymi w niniejszej książce pozwoliła ludziom wyruszyć do gwiazd.
Konstrukcja fabuły jest bardzo “hamiltonowska”. Na początek dostajemy pewne wydarzenia z pierwszej ręki, potem ich konsekwencje w innym miejscu, a następnie rozpoczynanych jest kilka wątków śledzących różne osoby dramatu – o których wiadomo, że w jakiś sposób się połączą, lecz bardzo długo nie wiadomo w jaki. Jak już pisałem – książki Hamiltona czytam pasjami i ten schemat znam, dlatego też dość szybko go zauważam. O kunszcie autora świadczy jednak to, że fakt “wykrycia” tego schematu nie tylko nie odstręczył mnie od lektury, a wręcz wciągnął jeszcze bardziej: moment połączenia wątków jest bowiem zazwyczaj wielkim finałem całej historii, końcowym pokazem fajerwerków, gdzie większość kart zostaje odsłonięta i niemal wszystko się wyjaśnia.
Chęć przekartkowania od razu do fajerwerków powstrzymuje jedynie fakt, iż wątki poboczne są – jak zawsze u Hamiltona – smakowite. Wielu autorom niestety zdarza się – na czas śledzenia w tekście jednej z postaci – zapomnieć o tym iż ma ich więcej. Wtedy biedni bohaterowie wiszą w swoim małym limbo aż znowu będą potrzebni. Hamilton natomiast wydaje się w ramach prac przygotowawczych do stworzenia kolejnego dzieła pisać osobną książkę dla każdej ze swoich postaci: on zawsze wie gdzie kto jest, i żadna z jego postaci nie zamiera w niebycie kiedy tylko przestajemy ją obserwować. Nie m również podejścia odwrotnego, a równie irytującego – “poza kamerą” nie są dokonywane czyny wielkie i wspaniałe (a jeśli tak się wydaje, to znaczy że prędzej czy później wątek wróci i do nich).
Hamilton nie byłby też sobą, gdyby cała książka nie była przynajmniej w jakiejś mierze komentarzem politycznym. Tym razem jest to trochę kopanie leżącego (przynajmniej w mojej opinii), gdyż dostało się anarchistom, leninistom, trockistom i tym podobnym kółkom zainteresowań. Obserwacja “z bliska” choćby fantastycznej wersji takiej rewolucji – wszystkiego co do niej prowadzi, i wszystkiego do czego ona doprowadziła – posiadając jednocześnie świadomość jak takie działania kończyły się w “naszej” rzeczywistości, to doświadczenie w którym zgroza i strach mieszają się z tym obrzydliwym rodzajem fascynacji…
Wystawiłem Hamiltonowi i Otchłani bez snów laurkę, teraz czas na łyżkę dziegciu. Rozumiem używanie żargonu żeby utrzymać klimat, rozumiem wyjaśnianie co jest z czego – ale jest jakaś górna granica tego jak często należy to robić. Trzykrotne poinformowanie czytelnika, że coś jest z “betonu wiązanego enzymatycznie” na jednej stronie, jest moim zdaniem poza tą granicą. Szczęśliwie takie natężenie przypominajek zdarzyło się raz – niestety okolicę ilości granicznej przypominajek/strona odwiedzamy stosunkowo często. Nie odczułem tego tak w poprzednich książkach, toteż albo coś się zmieniło, albo dopiero teraz zwróciłem na to uwagę.
Mój ulubiony gatunek. Jedno z moich ulubionych uniwersów. Jeden z moich ulubionych autorów, w dodatku jak zawsze w świetnej formie. Czy cokolwiek mogło to zepsuć? Niestety tak – tłumacze miejscami dali ciała, a na domiar złego zabrakło korekty. Poniżej dwa – tylko tyle, mam nad Wami litość – przykładowe cytaty, od których na mojej twarzy zagościł grymas, a zęby niebezpiecznie zadzwoniły:
[barka] zakotwiczyła na popołudnie od miasta, trzy mile w dół rzeki (…)
Niestety nie znalazłem nigdzie informacji, by w języku nautycznym używano słowa “popołudnie” do określenia kierunku (jeśli ktoś jest w stanie wskazać źródło które wykaże taki uzus – bardzo proszę).
Wpłacenie sporej dotacji na rzecz jednego z towarzystw dobroczynnych pod patronem kapitana (…)
Tak, jestem pewien że przepisałem dobrze. W takich chwilach żałuję posiadania plastycznej wyobraźni, ponieważ podsuwa mi ona liczne obrazy tego co jeszcze kapitan mógłby mieć pod swoim, ekhm, “patronem”. Zresztą to konkretne zdanie to dwa-za-jeden – słowo “dotacja” wydaje mi się tu niezbyt szczęśliwe, gdyż chodzi tu o darowiznę dokonywaną przez osobę lub osoby prywatne na rzecz organizacji. Teoretycznie w Słowniku Języka Polskiego nie znalazłem informacji iż dotacji musi dokonywać instytucja, natomiast lekko trąci mi myszką iż zamiast “darowizny” użyto słowa tak podobnego do angielskiego donation…
Oprócz tego jakość wykonania wersji cyfrowej rozprowadzanej na polskim rynku – o ile mi wiadomo, jest tylko jedna, z tym że dystrybuowana przez różne podmioty – jest dość słaba. Wręcz miejscami wygląda to, jakby wykonano ją metodą przeskanowania książki papierowej i przepuszczenia jej przez OCR – tu i ówdzie w środku linii tekstu zaplątał się dywiz, jakieś słowo czy znak zamieniło się na podobne wizualnie… Szczytem wszystkiego było “tu” w miejscu gdzie ewidentnie powinno być “w” – co jasno wskazuje, iż zbyt okrągła czcionka zmyliła OCR. Oczywiście wersja cyfrowa jest rozprowadzana taniej niż papierowa, ale na litość borską – też nie za orzeszki, i można było chyba dokonać dodatkowej korekty.
Jak wspomniałem na początku – Peter Hamilton jest mi winny dwie noce (ze środy na czwartek i z czwartku na piątek). Z jego winy wchłonąłem hektolitry kawy, żeby w godzinach produkcyjnych przypominać coś innego niż zombie. Nie żałuję, i zrobiłbym to jeszcze raz – to świetna książka, godna kontynuacja cyklu. Już ostrzę sobie zęby na drugi tom w tej dylogii – Bezgwiezdną noc – i nie jest mi lekko ze świadomością że przy tempie tłumaczenia dzieł Hamiltona, ukaże się ona u nas gdzieś w 2019… Możliwe że tym razem złamię jedną ze swoich zasad (nie zmieniać języka w trakcie czytania serii) i sprowadzę oryginał.
A tymczasem, moi drodzy – jedyne co mogę wam zalecić, to szybki bieg do księgarni. No już, sio-sio! 😉