Podlewski Marcin – Księga zepsucia. Tom 1

1 out of 5 stars (1 / 5)
Malkolm Rudecki siedzi w więzieniu. Z powodu tego, co zrobił inni więźniowie otaczają go milczącym szacunkiem i zostawiają w spokoju. Z pozoru życie bohatera za kratami jest wyjątkowo spokojne, jednak to, co siedzi w jego głowie jest bardzo od spokoju dalekie. Więzień pogodzony z losem zdecydowanie nie spodziewa się zmiany wyroku. I zdecydowanie nie spodziewa się wylądowania na Thei.
Bardzo podobał mi się wstęp – milczący Malkolm dusi w sobie traumę i wspomnienia, ale mimo wszystko zapowiada się na ciekawą postać. Również świat – imperium przyszłości, którego przebłyski widzimy wygląda jak miejsce, które jest warte poznania (co oczywiście nie znaczy, że zamieszkania – w tym wypadku raczej wręcz przeciwnie).
To wszystko nagle zmienia się kiedy lądujemy na Thei. Nie tylko dostajemy nową planetę, o której podobnie jak bohater nie wiemy nic, ale zmienia się również Mal. I zamiast milczka dostajemy typowego bohatera rzucającego kiepskie żarty, sarkastyczne komentarze i odnośniki do (pop)kultury, których jego rozmówcy nie są w stanie pojąć. Z człowieka, który zapowiadał się na ciekawą postać nagle dostajemy wyszczekanego bohatera jakich wiele i na dodatek ta zmiana nie jest niczym uzasadniona.
Niestety zmiana lokalizacji też nie wychodzi na plus. Po pierwsze autor zastosował w teorii ciekawy zabieg – czytelnik wie tyle, co bohater, czyli początkowo w sumie nic. Ale zamiast pobudzić tym ciekawość i zmusić do uważnego czytania (patrz: Gideon z Dziewiątego) wywołuje tym głównie irytację i znudzenie. Mnożące się pytania bardzo długo pozostają bez odpowiedzi, nie wiemy ani jakie są zasady gry, ani jaka jest stawka. Na dodatek bohater skutecznie ignoruje początkowe możliwości zdobycia informacji. Przebicie się przez tekst przypomina orkę na ugorze – nic nie znaczące nazwy i pojęcia, równie nic nie mówiące nazwy krain, przebitki ustroju politycznego, który nic nie znaczy, a każde wyjaśnienie nie tłumaczy tak naprawdę nic – tylko mnoży pytania. Do końca książki nie dowiadujemy się niczego, co mogłoby pomóc czytelnikowi stworzyć sobie jakąś wizję świata. Cholera, nawet nie wiemy z czego jest suszone mięso, które radośnie podgryza nasz bohater, a jest to wbrew pozorom dość istotna informacja w tej krainie.
Te wszystkie niedopowiedzenia nie pomagają nie tylko wizji świata, ale też fabule i pewnej… spójności wizji. Thea ma być światem, który wybrał zło. Jednak większość jego mieszkańców zachowuje się jakby byli przez rzeczone zło okupowani. Cały mrok na pierwszy i drugi rzut oka skupia się na księżycowym krajobrazie. Ale ani moralność, ani zachowania ludzi, których bohater spotyka nie sprawiają wrażenia powiązanych z jakimkolwiek mrokiem. Manipulacje i kłamstwa u bohaterów Abercrombiego były o wiele bardziej mroczne i złe, mimo że świat nie był martwą pustynią. Zachowania ludzi w dowolnym serialu o zombie są dużo bardziej bezwzględne niż mieszkańców Thei. Mało ten mrok mroczny, a zło jest niezbyt przekonujące. Jest oczywiście szansa, że w kolejnym tomie poznamy więcej szczegółów albo dowiemy się, że to wszystko nie jest do końca takie, jakie się bohaterowi wydawało, ale na razie wizja świata zdecydowanie mnie nie przekonuje.
Sam pomysł na główną oś fabuły widzieliśmy już wielokrotnie – czy to w Świecie Czarownic, czy w Panu Lodowego Ogrodu i jak nie miałabym nic przeciwko nowemu podejściu do klasycznego pomysłu, tak ten nie wnosi nic nowego. Są tu echa obu serii, ale świat Thei, mimo że nie jest kalką innej krainy niespecjalnie przekonuje swoją wizją.
Tak bardzo wynudziłam się i wymęczyłam brnąc przez tekst i tak mało obchodziły mnie losy któregokolwiek z bohaterów, że nie mam najmniejszej ochoty sięgać po tom drugi. Może kiedyś się przemogę, ale zrobię to tylko ze względu na nazwisko autora. Pierwszego tomu bardzo zdecydowanie nie polecam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *