Rumin Aleksandra – Zbrodnia i Karaś

Jak by tu zacząć? Zapowiedzi wydawnicze prześcigają się w kreowaniu nowej „królowej kryminału komediowego”, opisują lekkie pióro debiutującej Autorki, zachwycają się satyrą na środowisko akademickie, nieledwie kreują „nową Chmielewską”.  No dobra, przeczytałem tę książkę, nawet szybko i – oczywiście – łatwo. Bo ta opowieść jest właśnie taka – lekka, niezobowiązująca, bez wysiłku. Pytanie tylko, czy to jest opowieść, czy seria gagów, migawek, klisz i zbitek…. Autorka, jak oznajmia wydawca na skrzydełku okładki, jest „uksfordką”, czyli absolwentką warszawskiego Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego (UKSW). Najwyraźniej postanowiła „dołożyć” swojej (byłej?) uczelni, która wcześniej nazywała się po prostu Akademią Teologii Katolickiej, a także jej wykładowcom i pracownikom, wśród których jest duża ilość księży-naukowców. I pojechała bez trzymanki – uczelnia przedstawiona jest niemal jak Wyższa Szkoła Tego i Owego w Psiej Wólce Dolnej, przystań dla takich, co jakoś tam napisali maturę, ale punktów na porządną uczelnię to już nie wystarczyło. A zatem – studenci są, jacy są – brudzą, kłócą się i biją między sobą i tylko patrzą, jakby tu zwiać z zajęć. Wykładowcy, czy w koloratkach, czy bez, też nie są bez skazy – każdy ma haka na każdego, szantażują, zdradzają, księża profesorowie  mają dzieci gdzieś na boku. Trzeba przyznać, że zmysł obserwacji Autorka ma i potrafiła z niego skorzystać – opisy ludzi, sytuacji oraz interakcji są nieodparcie śmieszne – tyle tylko, że nie bardzo się ze sobą zazębiają. O ile jeszcze ta część akcji, która dzieje się w roku 2006 wygląda na jakoś tam przemyślaną i skonstruowaną, to część datowana na rok 2018 rozjeżdża się już zupełnie. Deus ex machina w ilościach hurtowych, przepisane historie z pierwszych stron gazet (czy raczej tabloidów….), opary nieprawdopodobieństwa, niepodobieństwa oraz niemożliwości „spowijają swoim oparem” tę nierzeczywistą rzeczywistość. Być może środowiskowo pewne grepsy, napomknienia i perskie oka są bardziej zrozumiałe i mają dodatkowy smaczek – tylko jaki jest sens publikowania tego w formie książkowej? Wydźwięk tego dzieła ma być standardowo optymistyczny – każdy i każda znajdzie swoją drugą połowę, czy to homo, czy to hetero, czy w końcu młoda dama jak najbardziej hetero, która będzie udawać lesbijkę, by być „przykrywką” dla geja, w którym podkochuje się od lat…

Ale to wszystko nic – prawdziwy władca uczelni, kampusu – i tej książki – jest tylko jeden. To KOOOOOT! KOOOOOOOT! KOOOOOOOOOT!  Ma na imię Stefan (nieprzypadkowo, po patronie uczelni) i rządzi, dyscyplinując studentów i profesorów laserowym błyskiem oczu, głośnym miaukiem, parsknięciem, a jak trzeba, to i łapą. Kocie zachowania, mimika i komunikacja oddane są bardzo prawdziwie – i nieodparcie śmieszne, jak choćby scena, gdy kot jest potężnie niewyspany, bo miał czas tylko na króciutką, 13-godzinną drzemkę. Autorka musi być kociarą, to pewne.

A zatem – jeżeli potrzebujecie niezbyt absorbującej, a dosyć śmiesznej lektury – czemu nie.

Miałbym tylko uwagę do wydawcy – ten koszmarny błąd ortograficzny na 247 stronie to dlatego, że komputer nie podkreślił na czerwono, czy korektor przysnął?

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *