Początek drugiego tomu Wojen Alchemicznych zaczyna się niemal dokładnie w tym miejscu w którym skończył się tom pierwszy. I zaraz przekonujemy się, że możliwe jest jeszcze większe przyspieszenie akcji. Panie i panowie, to już nie jest galop. To cwał skrzyżowany z jazdą bez trzymanki. Jednocześnie… o paradoksie, pomimo wściekłego tempa, dobrego pisarstwa i ciekawego rozwoju wypadków, Powstanie zdołało mnie nieco znużyć.Jak zwykle okazało się bowiem, że nawet najlepsza akcja, najfajniejsi bohaterowie mogą zmęczyć czytelnika, jeśli się nie rozwijają. A nasi bohaterowie jakby zatrzymali się w rozwoju. Przesympatyczny skądinąd klakier Jax to dalej targany bardzo ludzkim pragnieniami i wątpliwościami buntownik rozpaczliwie usiłujący zachować życie i odnaleźć swoje miejsce w świecie. Była szpieg-mistrzyni Berenice w dalszym ciągu bezwzględnie i cynicznie, niemal po trupach usiłuje rozwikłać zagadkę kodu mechanicznych. W tej postaci denerwowało mnie nieco nachalne podkreślanie kobiecości. Z jednej strony twarda baba, która wymyka się siepaczom zegarmistrzów, w tzw. wolnym czasie użala się nad sobą i swoją zamordowaną miłością. I robi to w tak sztuczny sposób, że czytelnik ma ochotę zakrzyknąć jak Kmicic – kończ, wstydu oszczędź! Jej przyjaciel Hugo jest dalej bohaterski, prostolinijny i przewidywalny, a naczelna zegarmistrzyni – dalej demoniczna i.. tak, przewidywalna. Jedyną nową postacią jest tajemnicza i wielce niesympatyczna królowa wolnych klakierów Mab.
Jeśli chodzi o akcję, to pomimo tempa i wielotorowości jest ona dość przewidywalna i liniowa. Jax już wie czemu odzyskał wolność. Berenice wie kto ja zdradził i poznaje wreszcie twarzą w twarz swoją adwersarkę. Oboje głównych bohaterów musi ciągle wygrzebywać się z coraz większych kłopotów. I nie ukrywam, momentami to “wygrzebywanie się” oscyluje niebezpiecznie blisko rozwiązań typu “zabili go i ucik bo miał (nomen omen) w zadku drucik”. Najbardziej jednak zmęczył mnie wątek obrony Nowej Marsylii. Może dlatego, że pomimo heroicznych wysiłków sierżanta, a teraz już kapitana Hugo Longchamp’a sytuacja nie przedstawia się różowo. W zasadzie przedstawia się zdecydowanie ponuro. Naprzeciwko bezwzględnej mechanicznej armii rozwścieczonego Mosiężnego tronu staje po prostu zbieranina. W szeregi obrońców wcielono już praktycznie każdego kto ma dwie ręce, dwie nogi i jest w stanie stać prosto. A pamiętajmy, że w środku twierdzy działa zklakierowany były ksiądz…. Z jednej strony mamy zatem akrobatyczne z punktu widzenia logiki powieści wyczyny Jaxa i Berenice, a z drugiej beznadzieję oblężonych. Nie wiem jak wy, ja nie lubię takiego bujania się na emocjach.
Autor nie zapomina również o wątku metafizyczno – filozoficznym i ciągle szykuje nam w tej materii, nowe zaskoczenia oraz zmusza do zadawania niewygodnych pytań – na przykład o to, skąd się bierze dążenie do dominacji i władzy.
W dalszym ciągu bardzo dobra choć momentami już nieco nużąca lektura. Mimo wszystko – biegnę kupić trzeci tom i polecam.