(2 / 5) Do lektury kolejnych tomów o przygodach Huberta Sierpnia – strażnika i tropiciela jakoś mnie nie ciągnęło. Najlepszy dowód, że książki przeleżały na półce ponad dwa lata a przypomniałam sobie o nich dopiero przy okazji lektury Księgi Axlin i robienia porządków na półce. Po lekturze drugiego, mocno nieudanego tomu obawiałam się, że trzeci może wypaść jeszcze gorzej. Na całe szczęście nie wypadł, ale też szału nie ma. Jak widzicie utrzymałam jako ocenę mocne dwie gwiazdki. A czemu? Bo książka, moi Drodzy sprawia na mnie wrażenie niedopracowanej potrawy. Niby wszystko jest składniki się zgadzają, a jak przyjdzie do konsumpcji to robi się jakoś… dziwnie. Zacznijmy od fabuły. Akcja zaczyna się w momencie, w którym zakończył się tom drugi. Hubert ranny i ledwo żywy dociera do chaty Henryka. Jego przyjaciele, którzy zginęli w tak drastycznych okolicznościach na końcu tomu pierwszego żyją i mają się zważywszy na okoliczności całkiem nieźle. Hubert może zatem realizować swój plan uratowania kolejnych bliskich mu osób. I tu następuje pierwszy logiczny zgrzyt. Czytelnik pamięta przecież, że Iza, Henryk i inni z wioski wyruszyli na śmiertelną wyprawę dlatego, że ich do tego namówił… Hubert. A skoro Huberta nie znają, to i raczej nie powezmą sami z siebie szalonego pomysłu wyprawy do Poznania. Autorka zresztą szybko zaczyna nam sugerować, że założenie ” gdybym mógł przeżyć ten czas jeszcze raz, z moją wiedzą, to tak bym zmienił, żeby było lepiej” jest błędne. Niestety za długo w tym postanowieniu nie udaje się jej wytrwać i wraca na utarte tory. Czyli logika “śmierć za śmierć” nie działa. A na logikę i w związku z zasadą zachowania równowagi powinna. Logika… taaaak. Niedorzeczności jest w książce więcej. Taki przykład: kiedy w wiosce coś się kończy np. sól, dzielna ekipa pod wodzą oberzajebistego Huberta wyrusza na szaber. I mimo, że minęło już 7 lat a dookoła kręcą się dezerterzy i ludzie z innych wiosek ciągle udaje się im znaleźć taką wioskę w której coś z potrzebnych rzeczy się znajdzie. A już najbardziej podobało mi się, gdy znaleźli wiejski sklepik i zamiast wyszabrować go do dna, zabrali tylko to co potrzebne i się na wozach zmieści.. No ludzie, ja bym do takiej miejscowości przynajmniej kilka razy obróciła żeby wygarnąć wszystko co się da, zwłaszcza mając takiego super Hubercika, a oni sobie dobra tak jakoś lekce ważą. A wozy mają baaardzo pojemne, bo z jednej wyprawy przywieźli komplet mebli do jadalni… oprócz rzecz jasna innych rzeczy.
Co do bohaterów – no przynajmniej Hubert i Iza nie zachowują się już tak bardzo jak smarkacze. Hubert już wie jak postępować z narowistą Izą więc Iza nie ma powodów do wrzasków oraz fochów. Może i jest przez to mniej wkurzająca, ale też o dziwo bardziej płaska i nudna. A sam Hubert? Niestety dalej jest Mary Sue w męskim wydaniu, przed którym wszyscy w końcu padają na kolana i uznają jego zasługi, mądrość, odwagę i… kelner poproszę wiadro.
Fabuła… w dalszym ciągu jest przewidywalna za wyjątkiem sytuacji kiedy koniecznie trzeba ją patykiem szturchnąć, żeby ruszyła do przodu. Wtedy zjawia się nasz ulubiony ZWROT akcji, pojawia coś/ ktoś, co sprawia że sielskie ( mimo zagrożenia) życie znowu przestaje być takie sielskie i trzeba podjąć działania. Jaki to ma wpływ na tempo akcji i przyjemność z czytania – domyślcie się sami.
Podsumowując: Łowcę przeczytałam w jedną noc nie dlatego, że mnie tak wciągnęła, ale dlatego, że miałam problemy ze spaniem i się zwyczajnie nudziłam. Na półce mam jeszcze tom 4 i pewno go z bookeaterskiego obowiązku zmęczę, ale już na kupno 5 tomu ochoty zupełnie nie mam. No chyba, że Wysłannik rzuci mnie na kolana.